Ratyfikowanie
umowy CETA oraz zbliżające się podpisanie umowy TTIP sprawiają,
że dyskusje o wolnym handlu w środowisku libertariańskim nie
cichną, wywołując coraz większe kontrowersje.
Pozornie
mogłoby się wydawać, że nie ma nad czym dyskutować: skoro umowy
przewidują obniżenie stawek celnych oraz ułatwienia w zakresie
wymiany towarów to libertarianie – jako zwolennicy zwiększania
zakresu wolności – nie powinni mieć żadnych wątpliwości i
popierać tego rodzaju środki. Koniec dyskusji. Idziemy
do domu.
Czy
na pewno?
Zacznijmy
od tego, że wysoce sceptyczny wobec państwowych umów o wolnym
handlu był nie kto inny, jak Murray Rothbard, który przekonywał,
że prawdziwy wolny handel nie wymaga żadnych państwowych umów o
wolnym handlu. Opinię Rothbarda podziela współcześnie
także
m.in. Ron Paul, który sprzeciwiał się umowie NAFTA, a obecnie
walczy z kolejnymi umowami tego typu zawieranymi
przez amerykańskiego Lewiatana.
Argument
z autorytetu to jednak żaden argument, dlatego postaram się
pokrótce wytłumaczyć dlaczego zawieranie przez państwa umów o
wolnym handlu nie stanowi jednoznacznie dobrego pomysłu.
Po
pierwsze, przypomnijmy sobie czym w istocie jest libertarianizm. Jako
filozofia polityczna stanowi on dążenie do secesji jednostek ze
struktur państwowych. Innymi słowy, dąży do zaprowadzenia
społecznego ładu bez udziału państwa. Taka sytuacja może mieć
miejsce jedynie wówczas, gdy secesja stanie się akceptowanym
społecznie rozwiązaniem służącym wzrostowi pokoju i współpracy
na świecie.
Jeżeli
którykolwiek libertarianin sądzi, że uda mu się wprowadzić
libertariański ład z pominięciem strategii secesjonistycznej, jest
w wielkim błędzie. Obrażanie się na politykę i wiązanie nadziei
z kosmopolitycznymi utopiami nie przyniesie nigdy pożądanego
skutku. Trzeba zacząć od pracy u podstaw, czyli wspierania
niezależności małych państw wobec agresji mocarstw i struktur
międzynarodowych, następnie wspierania secesji regionów, w dalszej
kolejności secesji miast i osiedli, a dopiero później możemy
marzyć o społeczeństwie libertariańskim. Jak widać na załączonym
obrazku, jesteśmy jeszcze baaaaaardzo daleko od upragnionego ideału.
Poprzestańmy
jednak na ideowych przemyśleniach i powróćmy do rzeczywistości.
Czym w istocie jest CETA czy TTIP? Mówiąc w skrócie, są to umowy,
które mają stworzyć wielki blok gospodarczo-walutowy dekadenckiego
i wymierającego Zachodu wymierzony przeciwko Azji, a dokładniej
Chinom i innym Wietnamom, które coraz bardziej zagrażają pozycji
Wall Street jako światowego centrum dodruku pieniądza oraz
zaprzyjaźnionej Unii Europejskiej, raźnie dotrzymującej Amerykanom
kroku.
W
CETA, NAFTA i wszystkich innych tego typu rzeczach nie chodzi o wolny
rynek i wolny handel, lecz o polityczną grę na najwyższym
szczeblu. Jakim zresztą cudem Justin Trudeau czy Jean-Claude Juncker
i cała reszta towarzystwa miałaby nagle przerywać swój festiwal
totalniackiej polityki po to, żeby wspaniałomyślnie zapewnić
wszystkim większy zakres wolności? Takie cuda się nie zdarzają.
Tu chodzi wprost o władzę, a dokładniej mówiąc o zwiększenie
siły własnych walut po to, aby przejąć (lub zachować) władzę
nakładania podatku inflacyjnego.
Libertarianin,
(jeśli już komuś zależy na wspieraniu tego typu idei), powinien
niejako automatycznie wspierać wszelkie polityczne rozwiązania,
które mają na celu decentralizację władzy politycznej. Mając to
na uwadze przypomnijmy jeszcze raz czym z
formalnego punktu widzenia jest
CETA. Jest to umowa podpisana przez Kanadę oraz Unię Europejską,
która stanowi superpaństwo in
statu nascendi.
CETA jest więc zła chociażby z tego powodu, że wzmacnia
kompetencje Unii. Jako taka wzmacnia także kompetencje organów
działających z pominięciem lokalnych struktur władzy, które siłą
rzeczy delegują część swoich uprawnień na wyższy szczebel.
Libertarianizm jest zaś dążeniem do decentralizacji kompetencji
politycznych, dlatego tego typu umowy mają z nim niewiele wspólnego.
Za
całkowicie mylny należy uznać czysto
ekonomiczny
argument głoszący, że umowy o wolnym handlu przyczyniają się do
globalnego obniżenia stawek celnych i ułatwień w wymianach
handlowych i dlatego należy je wspierać. Ekonomia
to dla libertarian bardzo użyteczne narzędzie, ale powinno się ją
stosować umiejętnie.
Jako nauka jest niezawodna w swoich sądach, które orzekają o
spodziewanych skutkach określonych działań, jednakże ekonomia
jest absolutnie bezradna w zakresie doboru wartości. Ekonomia jako
taka nie potrafi dostrzec celów, jakie wyznacza społeczeństwu
filozofia libertariańska, a tymi są właśnie
dążenia
secesjonistyczne. I wreszcie, ekonomia jako taka jest apolityczna, a
libertarianizm posiada dość jasno określony zestaw celów
politycznych, do których powinien dążyć, dlatego przyjmowanie
wyłącznie ekonomicznego kryterium oceny umów międzypaństwowych
jest wyjątkowo chybione.
Z
punktu widzenia wolności lepiej jest zatem, aby zamiast umów o
wolnym handlu ograniczających wybrane stawki celne oraz
ułatwiających wymianę handlową kompetencje w zakresie polityki
handlowej powierzono możliwie jak najbardziej zdecentralizowanym
politycznie strukturom. Jeśli nawet doraźnie CETA oferuje doraźnie
niższe
cła i ułatwioną wymianę handlową z określonym obszarem globu,
to jej ukrytym kosztem jest centralizacja władzy, czyli scenariusz
dla libertarian najgorszy z możliwych. Libertarianie powinni dążyć
do zupełnego zniesienia ceł, a droga do takiego stanu rzeczy
prowadzi nie poprzez umowy międzynarodowe stanowiące odbicie wojen
walutowych, lecz poprzez walkę o secesję i decentralizację władzy.
Moje
argumenty staną się być może lepiej zrozumiałe jeśli zwrócimy
uwagę, że tak naprawdę propagowanie tzw. wolnego handlu przez
imperia wynika z bardzo przeoczanego faktu. Pierwszymi zwolennikami
wolnego handlu w nowożytności byli Brytyjczycy, którzy fałszywie
przedstawiali się jako orędownicy zasad wolności (więcej o tym wmojej najnowszej książce pt. „Dzieje kapitalizmu”). Jak
wiadomo, od końca XVII wieku państwo zarządzane z Londynu
dokonywało licznych podbojów, które zapewniły mu ostatecznie
kontrolą nad ¼ ludności oraz ¼ całkowitej powierzchni świata.
Choć Brytyjczycy bardzo umiejętnie „sprzedali” swoje podboje
jako wielkie dzieło cywilizujące podbite narody, tak naprawdę
prowadzili brutalne rządy, nie stroniące nawet od ludobójstw czy
obozów koncentracyjnych.
Ktoś
mógłby zadać pytanie: dlaczego takie skurczybyki wspierały idee
wolnego handlu? Może faktycznie nie byli tacy źli? Otóż
wspieranie wolnego handlu przez Brytyjczyków, tak jak współcześnie
przez Amerykanów i ich sojuszników, wynika przede wszystkim z tego,
że sprawując kontrolę nad nieuczciwym systemem kreacji pustego
pieniądza, imperia stoją zawsze przed wielkim problemem. Każde
sztuczne zwiększanie podaży pieniądza prowadzi do wystąpienia
efektu Cantillona, czyli zjawiska polegającego na tym, że pierwsi
użytkownicy świeżo stworzonych pieniędzy zyskują kosztem
użytkowników do których podły pieniądz trafia później.
Hołdując merkantylizmowi, władcy psujący pieniądz sprawiali
zawsze, że negatywne skutki ich działań rozlewały się po ich
własnym państwie zubażając ludność oraz podkopując potencjał
całego kraju (zubożałą
ludność trudniej opodatkować).
Brytyjczycy byli jednak o wiele bardziej przebiegli i otworzyli swoje
granice (wiele krajów do tego nawet zmusili), dzięki czemu
ostatnimi użytkownikami dodrukowanych pieniędzy stawali się
mieszkańcy innych państw.
Jeśli
więc współcześnie Amerykanie czy też Unia Europejska dążą do
wprowadzenia umów o wolnym handlu, to pamiętajmy, że mają na
uwadze przede wszystkim to, że nie chcą się „zamknąć” ze
swoimi nadliczbowymi dolarami i euro we własnych granicach i
poszukują naiwniaków do współpracy. Niektóre amerykańskie czy
unijne branże mogą w wyniku otwarcia granic ucierpieć, lecz
zwycięzcą jest zawsze system finansowy i polityczny imperium
dzierżącego władzę kreacji pieniądza.
Jeśli
więc rozmawiamy o CETA, TTIP czy też samej Unii Europejskiej
rozumianej jako unia celna to pamiętajmy zawsze, że pozorne
korzyści w postaci doraźnej obniżki ceł czy ograniczenia
regulacji nie zrekompensują nigdy ogromnych strat w postaci
centralizacji władzy politycznej i finansowej. Zresztą, w tego typu
umowach obniżka ceł i deregulacja są ostatnimi rzeczami, które
przyświecają politykom dążącym do ich wprowadzenia.
Aby
zrozumieć właściwy dla libertarianizmu stosunek do wolnego handlu
należy sobie przede wszystkim uświadomić, iż źródłem
wszelkiego rodzaju protekcjonizmów jest autarkia państw. Ta zaś
wynika z wielkiej powierzchni oraz wielkiej liczby ludności państw.
Zasoby na kuli ziemskiej są niezwykle rozproszone i dlatego małe
państewka siłą rzeczy nie są w stanie zapewnić sobie
samowystarczalności w jakimkolwiek zakresie. Natomiast wielkie
państwa wręcz przeciwnie: kontrolując niekiedy powierzchnię
nawet
kilkanaście milionów km2
są w stanie narzucać
nawet cła zaporowe i całkowicie blokować dostęp obcych towarów,
bazując wyłącznie na własnych zasobach. Oznacza to, że z punktu
widzenia wolności o wiele bardziej istotne jest, aby władza
ograniczania handlu była jak najbardziej rozproszona (przypadkiem
skrajnym jest tu pełna secesja zakończona ustanowieniem
społeczeństwa bezpaństwowego), nie zaś scentralizowana, choćby
nawet w krótkiej perspektywie obiecywała ona niższe stawki celne.
Jeśli władza regulowania polityki celnej będzie delegowana na
coraz niższy poziom, to docelowo prawdziwym decydentem w zakresie
wymian międzyludzkich na powrót stanie się jednostka, dla
której jakiekolwiek cła nie mają najmniejszego sensu.
Ciężko się to czyta ....brak odstępu między wierszami.
OdpowiedzUsuń