poniedziałek, 21 maja 2012

Mapa Polski pobożnych socjalistów i bezbożnych socjalistów


Od czasu zdominowania polskiej sceny politycznej przez PO-PiS w mediach usilnie forsowany jest obraz geograficznego podziału kraju na dwie strefy poparcia. „Młodzi, wykształceni, z wielkich miast” głosują rzekomo na PO, a wychowywana przez księży ludność wsi i miasteczek stanowi elektorat PiS. Niektórzy proponują nawet, aby podzielić kraj na strefę „dwóch prędkości”.
Poza oczywistym zignorowaniem poparcia dla pozostałych partii i środowisk, podział ten należy uznać za instrumentalny i pomijający wiele decydujących czynników. Najczęściej tłumaczy się go w najbardziej żenujący sposób - przez próbę uzasadnienia, że „postęp” cywilizacyjno-demokratyczny rozlewa się jak tłuszcz po patelni. Tygodnik „Polityka” przedstawił nawet niedawno zdumiewający wykres, pokazujący jak to zza zachodniej granicy, poprzez Szczecin, Poznań i Wrocław wlewa się stopniowo do Polski pobudzający nurt cywilizacyjny. Biegnie przez Trójmiasto, Łódź do Warszawy, dociera do Krakowa, ale dalej - stop. Tam natrafia na matecznik kołtuństwa i katolickiego wsteczniactwa. Prymitywizm tego schematu niech nam uświadomi chociażby fakt, że bezpośrednio za Odrą nie ma przecież żadnego Zachodu, lecz podtrzymywany przy życiu państwowymi dotacjami socjalistyczny eksperyment, którym jest byłe NRD. Poza tym, wcale nie jest tak, że im bardziej na zachód, tym bardziej „zachodnio”.
Bardzo błędny jest także podział na dwie Polski według klucza dawnych zaborów. Choć granica między regionami poparcia dla PiS i PO wykazuje pewne podobieństwo do granic między zaborami, nadal nie wyjaśnia to, dlaczego w dużych miastach większe poparcie ma PO. Czyżby rzeczywiście racja była po stronie płatnych propagandzistów „Wyborczej” i innych politycznie posłusznych mediów?
Zanim odpowiemy na to pytanie, zwróćmy uwagę na fakt, iż tereny, na których w ostatnich wyborach zwyciężyła PO, stanowią od lat także matecznik poparcia dla SLD. Partia ekskomunistów nie zbiera przecież swoich głosów wśród górali ani na Lubelszczyźnie, lecz w krainie byłych PGR-ów i w obszarach przyległych do wielkich socjalistycznych inwestycji. Oczywiście w promowanym dziś wszędzie podziale na dwie Polski ani słowem nie wspomina się, że tą „lepszą” i „bardziej rozwiniętą” tworzą w sporej mierze obszary wiejskie, które padły ofiarą kolektywizacji. Dla władzy ludowej największymi wrogami nie byli przecież drobni rolnicy z Rzeszowszczyzny, lecz zamożni gospodarze i panowie z Wielkopolski i Pomorza. To właśnie ich zapędzono w kierat, a należącą do nich ziemię wydano pod zarząd PGR-ów. Na ikonie Polski A pojawia się w ten sposób pierwsza rysa.
Zachód Polski tworzą przede wszystkim tzw. Ziemie Odzyskane, które są najczęściej uważane za krainę o świetnej infrastrukturze. I rzeczywiście, sieć kolejowa i drogowa są tam gęstsze niż w innych regionach kraju, miasta mają lepszej jakości transport publiczny, wodociągi, sieć elektryczną czy też zaplecze przemysłowe, pochodzące jeszcze z czasów, gdy zarządzali nimi Niemcy. Wszystkie te czynniki mają pewne znaczenie, lecz są zupełnie drugorzędne w obliczu tego, iż Ziemie Odzyskane stanowiły strefę całkowitej supremacji państwa.
Gdy w 1945 zakończyła się wojna, polscy komuniści mogli zrealizować wreszcie swój nikczemny plan wytworzenia homo sovieticus. Ich ofiarami stała się ludność Polska żyjąca na Kresach, która zdziesiątkowana przez planowe ludobójstwo oraz masowe zsyłki na Sybir, zmuszona była opuścić swoje domy i zamieszkać na nowych terytoriach. Zniszczeni psychicznie, będący świadkami potęgi państwa, ugięli się w większości pod jego presją. Jeśli przyjrzeć się terytorialnemu rozmieszczeniu polskiej wojny o niepodległość, toczonej tuż po drugiej wojnie światowej z radzieckim najeźdźcą, uderzy zapewne fakt, że na Ziemiach Odzyskanych (poza nielicznymi wyjątkami na Warmii i Śląsku) nie toczono niemal żadnych walk. Zbrojny opór wobec komunistów ograniczył się niemal całkowicie do terytoriów, które dziś uważane są za siedzisko katolickiego i radiomaryjnego kołtuństwa.
Przejęcie Ziem Zachodnich i Mazur przez PRL pociągnęło za sobą nie tylko jedną z największych w historii masowych migracji, ale i bezprecedensowy eksperyment władzy na ludziach. Przybywający wagonami na nowe ziemie byli całkowicie zdani na państwo. Poza spontanicznie zajmowanymi gospodarstwami i innymi pojedynczymi budynkami, cała infrastruktura i wszelkie zasoby należały tu niepodzielnie do Lewiatana. Jeżeli własność prywatna i idea wolnego rynku została gdzieś prawdziwie upokorzona, to z pewnością stało się tak na Ziemiach Odzyskanych. Do państwa należało tu wszystko: szkoły, pola, lasy, fabryki, sklepy i, co najważniejsze, nie trzeba było wkładać wysiłku w ich znacjonalizowanie. Jeżeli ktoś chciał na tych terenach pomyślnie funkcjonować, musiał upokorzyć się przed państwem albo zasilić jego szeregi.
Znajdując się w żelaznym uścisku państwa, mieszkańcy „Polski A” stali się wobec władzy najbardziej posłuszni. Stało się tak nie tylko za sprawą niewątpliwego gwałtu dokonanego przy współudziale Armii Czerwonej oraz UB, ale także dzięki ogromnemu awansowi społecznemu, który spotkał wielu kolonizatorów. Zamieszkujący przed wojną drewniane chałupy, które po dziś dzień stoją nawet w centrach wschodnich miast Polski, przesiedleńcy trafili do przestronnych i murowanych domów. Nowej władzy o wiele łatwiej było skłonić do współpracy osoby, które jeszcze niedawno klepały biedę gdzieś w maleńkiej wiosce niż tych, którzy przed wojną mieli swój własny interes, a teraz musieli zaprzestać swojej działalności lub nawet oddać dobytek całego życia nuworyszom.
Swego rodzaju „Ziemiami Odzyskanymi”, jeśli chodzi o zakres władzy państwa, były także wielkie miasta – sypialnie wielkich fabryk, hut i kombinatów oraz biurokratyczne fortece. Na mapie Polski nie brak jest miast, które do dziś niemal w całości żyją z wielkiego zakładu przemysłowego, powstałego jeszcze za PRL, a takich, które stanowią urzędnicze centra dla lokalnych wsi i mniejszych miasteczek jest bez liku. Postępujący po wojnie napływ ludności wiejskiej do miast spowodował, że zwiększyła się jednocześnie liczba ludzi bezpośrednio podległych władzy państwa. Mieszkańcy wsi porzucali swój skromny dobytek, przyjeżdżali do wielkich miast, a tam wszystko, co mieli, dostawali od państwa. Kilkadziesiąt lat premiowania nuworyszów oraz tresowania ludności wedle wymyślonego przez siebie schematu przyniosło wreszcie zamierzony skutek. Wykształciła się Polska A - Polska ludzi posłusznych państwu, świadomych, że tylko we współpracy z nim można osiągnąć w życiu sukces. Miliony rodzin, których państwo wyprowadziło z biedy Kresów, nakarmiło, dało wykształcenie oraz pozycję społeczną dobrze wie, komu okazać posłuszeństwo. Co prawda PO zaczynało jako partia, która w swoich deklaracjach była wolnorynkowa, ale wówczas miało zaledwie kilkanaście procent poparcia. Jej słupki sondażowe wzrosły dopiero wtedy, gdy nastąpiła polaryzacja sceny politycznej według klucza: nowoczesność – zacofanie. Ci, którzy dorobili się dzięki państwu zrozumieli wówczas, że nadszedł czas, aby spłacić dawne długi.
Najbardziej nurtujące jest jednak to, dlaczego Polska B jest tak zdecydowanie etatystyczna. Przecież skoro Lewiatan przez ostatnie sześćdziesiąt pięć lat faworyzował dorobkiewiczów i karierowiczów, dlaczegóż miałby się nagle stać narzędziem w walce o lepsze jutro? Wyjaśnieniem tej sytuacji jest fakt, iż niestety nawet walcząca o niepodległość aż do lat pięćdziesiątych Polska musiała ostatecznie uznać dominację nowego porządku. PRL nie był wcale „najweselszym barakiem w obozie”, lecz bezwzględną walką o ujarzmienie ludności. Poza tym, zakres wolności jaki mieszkańcy byłego zaboru rosyjskiego i austriackiego znali jeszcze sprzed wojny oraz z okresu rozbiorów, nie należał do najszerszych.
Ostatecznie więc stanowiąca zaplecze PiS Polska B pragnie standardów wolności takich, jakie zna sprzed wojny i do jakich dopuszczał wcześniej cesarz lub car. Niezorientowanym w temacie przypomnijmy, że tereny obecnej południowo-wschodniej Polski stanowiły od zawsze obszar masowej emigracji zarobkowej. Synonimem wolności dla elektoratu PiS są więc dziś rządy Piłsudskiego oraz jego etatystyczna polityka. Wolny rynek kojarzy im się z wymysłami ludzi nowego systemu. Nieprzypadkowo polska lewica nazywa siebie liberałami, mimo iż jest skrajnie socjalistyczna. W ten sposób sprawia, że Polska B buduje swój etos obrońców solidarności społecznej na zasadzie przeciwieństwa do „wolnorynkowego” salonu komunistów.
Wyrwanie Polski B z objęć skrajnych socjalistów spod znaku Piłsudskiego, którymi są politycy PiS, byłoby wydarzeniem epokowym. Ale czy doczekamy takich czasów?

PS. Wyjątki od reguły do Białorusini z Puszczy Białowieskiej, którzy od Polaków wolą Sowietów oraz Zagłębie Miedziowe, które od dawna mocno trzyma z PiS.