Od czasu zdominowania polskiej sceny politycznej przez PO-PiS w mediach usilnie forsowany jest obraz geograficznego podziału kraju na dwie strefy poparcia. „Młodzi, wykształceni, z wielkich miast” głosują rzekomo na PO, a wychowywana przez księży ludność wsi i miasteczek stanowi elektorat PiS. Niektórzy proponują nawet, aby podzielić kraj na strefę „dwóch prędkości”.
Poza oczywistym zignorowaniem poparcia dla pozostałych
partii i środowisk, podział ten należy uznać za instrumentalny i
pomijający wiele decydujących czynników. Najczęściej tłumaczy
się go w najbardziej żenujący sposób - przez próbę
uzasadnienia, że „postęp” cywilizacyjno-demokratyczny rozlewa
się jak tłuszcz po patelni. Tygodnik „Polityka” przedstawił
nawet niedawno zdumiewający wykres, pokazujący jak to zza
zachodniej granicy, poprzez Szczecin, Poznań i Wrocław wlewa się
stopniowo do Polski pobudzający nurt cywilizacyjny. Biegnie przez
Trójmiasto, Łódź do Warszawy, dociera do Krakowa, ale dalej -
stop. Tam natrafia na matecznik kołtuństwa i katolickiego
wsteczniactwa. Prymitywizm tego schematu niech nam uświadomi
chociażby fakt, że bezpośrednio za Odrą nie ma przecież żadnego
Zachodu, lecz podtrzymywany przy życiu państwowymi dotacjami
socjalistyczny eksperyment, którym jest byłe NRD. Poza tym, wcale
nie jest tak, że im bardziej na zachód, tym bardziej „zachodnio”.
Bardzo błędny jest także podział na dwie Polski
według klucza dawnych zaborów. Choć granica między regionami
poparcia dla PiS i PO wykazuje pewne podobieństwo do granic między
zaborami, nadal nie wyjaśnia to, dlaczego w dużych miastach większe
poparcie ma PO. Czyżby rzeczywiście racja była po stronie płatnych
propagandzistów „Wyborczej” i innych politycznie posłusznych
mediów?
Zanim odpowiemy na to pytanie, zwróćmy uwagę na
fakt, iż tereny, na których w ostatnich wyborach zwyciężyła PO,
stanowią od lat także matecznik poparcia dla SLD. Partia
ekskomunistów nie zbiera przecież swoich głosów wśród górali
ani na Lubelszczyźnie, lecz w krainie byłych PGR-ów i w obszarach
przyległych do wielkich socjalistycznych inwestycji. Oczywiście w
promowanym dziś wszędzie podziale na dwie Polski ani słowem nie
wspomina się, że tą „lepszą” i „bardziej rozwiniętą”
tworzą w sporej mierze obszary wiejskie, które padły ofiarą
kolektywizacji. Dla władzy ludowej największymi wrogami nie byli
przecież drobni rolnicy z Rzeszowszczyzny, lecz zamożni gospodarze
i panowie z Wielkopolski i Pomorza. To właśnie ich zapędzono w
kierat, a należącą do nich ziemię wydano pod zarząd PGR-ów. Na
ikonie Polski A pojawia się w ten sposób pierwsza rysa.
Zachód Polski tworzą przede wszystkim tzw. Ziemie
Odzyskane, które są najczęściej uważane za krainę o świetnej
infrastrukturze. I rzeczywiście, sieć kolejowa i drogowa są tam
gęstsze niż w innych regionach kraju, miasta mają lepszej jakości
transport publiczny, wodociągi, sieć elektryczną czy też zaplecze
przemysłowe, pochodzące jeszcze z czasów, gdy zarządzali nimi
Niemcy. Wszystkie te czynniki mają pewne znaczenie, lecz są
zupełnie drugorzędne w obliczu tego, iż Ziemie Odzyskane stanowiły
strefę całkowitej supremacji państwa.
Gdy
w 1945 zakończyła się wojna, polscy komuniści mogli zrealizować
wreszcie swój nikczemny plan wytworzenia homo
sovieticus.
Ich ofiarami stała się ludność Polska żyjąca na Kresach, która
zdziesiątkowana przez planowe ludobójstwo oraz masowe zsyłki na
Sybir, zmuszona była opuścić swoje domy i zamieszkać na nowych
terytoriach. Zniszczeni psychicznie, będący świadkami potęgi
państwa, ugięli się w większości pod jego presją. Jeśli
przyjrzeć się terytorialnemu rozmieszczeniu polskiej wojny o
niepodległość, toczonej tuż po drugiej wojnie światowej z
radzieckim najeźdźcą, uderzy zapewne fakt, że na Ziemiach
Odzyskanych (poza nielicznymi wyjątkami na Warmii i Śląsku) nie
toczono niemal
żadnych walk.
Zbrojny opór wobec komunistów ograniczył się niemal całkowicie
do terytoriów, które dziś uważane są za siedzisko katolickiego i
radiomaryjnego kołtuństwa.
Przejęcie
Ziem Zachodnich i Mazur przez PRL pociągnęło za sobą nie tylko
jedną z największych w historii masowych migracji, ale i
bezprecedensowy eksperyment władzy na ludziach. Przybywający
wagonami na nowe ziemie byli całkowicie zdani
na
państwo. Poza spontanicznie zajmowanymi gospodarstwami i innymi
pojedynczymi budynkami, cała infrastruktura i wszelkie zasoby
należały tu niepodzielnie do Lewiatana. Jeżeli własność
prywatna i idea wolnego rynku została gdzieś prawdziwie upokorzona,
to z pewnością stało się tak na Ziemiach Odzyskanych. Do państwa
należało tu wszystko: szkoły, pola, lasy, fabryki, sklepy i, co
najważniejsze, nie trzeba było wkładać wysiłku w ich
znacjonalizowanie. Jeżeli ktoś chciał na tych terenach pomyślnie
funkcjonować, musiał upokorzyć się przed państwem albo zasilić
jego szeregi.
Znajdując się w żelaznym uścisku państwa,
mieszkańcy „Polski A” stali się wobec władzy najbardziej
posłuszni. Stało się tak nie tylko za sprawą niewątpliwego
gwałtu dokonanego przy współudziale Armii Czerwonej oraz UB, ale
także dzięki ogromnemu awansowi społecznemu, który spotkał wielu
kolonizatorów. Zamieszkujący przed wojną drewniane chałupy, które
po dziś dzień stoją nawet w centrach wschodnich miast Polski,
przesiedleńcy trafili do przestronnych i murowanych domów. Nowej
władzy o wiele łatwiej było skłonić do współpracy osoby, które
jeszcze niedawno klepały biedę gdzieś w maleńkiej wiosce niż
tych, którzy przed wojną mieli swój własny interes, a teraz
musieli zaprzestać swojej działalności lub nawet oddać dobytek
całego życia nuworyszom.
Swego rodzaju „Ziemiami Odzyskanymi”, jeśli chodzi
o zakres władzy państwa, były także wielkie miasta – sypialnie
wielkich fabryk, hut i kombinatów oraz biurokratyczne fortece. Na
mapie Polski nie brak jest miast, które do dziś niemal w całości
żyją z wielkiego zakładu przemysłowego, powstałego jeszcze za
PRL, a takich, które stanowią urzędnicze centra dla lokalnych wsi
i mniejszych miasteczek jest bez liku. Postępujący po wojnie napływ
ludności wiejskiej do miast spowodował, że zwiększyła się
jednocześnie liczba ludzi bezpośrednio podległych władzy państwa.
Mieszkańcy wsi porzucali swój skromny dobytek, przyjeżdżali do
wielkich miast, a tam wszystko, co mieli, dostawali od państwa.
Kilkadziesiąt lat premiowania nuworyszów oraz tresowania ludności
wedle wymyślonego przez siebie schematu przyniosło wreszcie
zamierzony skutek. Wykształciła się Polska A - Polska ludzi
posłusznych państwu, świadomych, że tylko we współpracy z nim
można osiągnąć w życiu sukces. Miliony rodzin, których państwo
wyprowadziło z biedy Kresów, nakarmiło, dało wykształcenie oraz
pozycję społeczną dobrze wie, komu okazać posłuszeństwo. Co
prawda PO zaczynało jako partia, która w swoich deklaracjach była
wolnorynkowa, ale wówczas miało zaledwie kilkanaście procent
poparcia. Jej słupki sondażowe wzrosły dopiero wtedy, gdy
nastąpiła polaryzacja sceny politycznej według klucza:
nowoczesność – zacofanie. Ci, którzy dorobili się dzięki
państwu zrozumieli wówczas, że nadszedł czas, aby spłacić dawne
długi.
Najbardziej nurtujące jest jednak to, dlaczego Polska
B jest tak zdecydowanie etatystyczna. Przecież skoro Lewiatan przez
ostatnie sześćdziesiąt pięć lat faworyzował dorobkiewiczów i
karierowiczów, dlaczegóż miałby się nagle stać narzędziem w
walce o lepsze jutro? Wyjaśnieniem tej sytuacji jest fakt, iż
niestety nawet walcząca o niepodległość aż do lat
pięćdziesiątych Polska musiała ostatecznie uznać dominację
nowego porządku. PRL nie był wcale „najweselszym barakiem w
obozie”, lecz bezwzględną walką o ujarzmienie ludności. Poza
tym, zakres wolności jaki mieszkańcy byłego zaboru rosyjskiego i
austriackiego znali jeszcze sprzed wojny oraz z okresu rozbiorów,
nie należał do najszerszych.
Ostatecznie więc stanowiąca zaplecze PiS Polska B
pragnie standardów wolności takich, jakie zna sprzed wojny i do
jakich dopuszczał wcześniej cesarz lub car. Niezorientowanym w
temacie przypomnijmy, że tereny obecnej południowo-wschodniej
Polski stanowiły od zawsze obszar masowej emigracji zarobkowej.
Synonimem wolności dla elektoratu PiS są więc dziś rządy
Piłsudskiego oraz jego etatystyczna polityka. Wolny rynek kojarzy im
się z wymysłami ludzi nowego systemu. Nieprzypadkowo polska lewica
nazywa siebie liberałami, mimo iż jest skrajnie socjalistyczna. W
ten sposób sprawia, że Polska B buduje swój etos obrońców
solidarności społecznej na zasadzie przeciwieństwa do
„wolnorynkowego” salonu komunistów.
Wyrwanie Polski B z objęć skrajnych socjalistów spod
znaku Piłsudskiego, którymi są politycy PiS, byłoby wydarzeniem
epokowym. Ale czy doczekamy takich czasów?