środa, 27 listopada 2013

W odpowiedzi Tomaszowi Telukowi



Gdy tylko przeczytałem tekst Tomasza Teluka krytykujący libertarian, postanowiłem zasiąść do mego złotego laptopa i napisać zdecydowaną ripostę.
            Nim podszedłem do swego mahoniowego biurka, przy którym bawiły się jeszcze moje dwa charty, musiałem zawołać służącego, aby wyprowadził je na spacer. Gdy uruchamiał się komputer, przyglądałem się rzeźbionym ornamentom na bokach klawiatury, którą kazałem specjalnie zamówić na północy Włoch. „W życiu liczy się tylko bogactwo, ale nikt oprócz nas, libertarian, tego nie rozumie” – pomyślałem sobie i przystąpiłem do pisania.
            Wkrótce w całym pokoju dał się słyszeć charakterystyczny łoskot moich złotych pierścieni uderzających o klawisze. Po kilku napisanych zdaniach urwał mi się jednak wątek, lecz na szczęście na ścianie naprzeciwko biurka miałem porozwieszane wielkie plakaty przedstawiające zdjęcia ludzkiej nędzy. Czarno-białe obrazy przedstawiały ubogich i tych, którym w życiu kompletnie nie wyszło. Ten miły dla każdego libertarianina widok przyprawił mnie o uśmiech na twarzy oraz przywrócił jasność umysłu. Pstryknąłem palcami i wróciłem do pisania.
            Szło mi teraz bardzo gładko, przede wszystkim dlatego, że jako libertarianin nie uznaję żadnych zasad, nawet zasad interpunkcji ani ortografii. O, gdyby mój polemista tylko wiedział, jak bardzo jestem nieposłuszny i niesubordynowany! Bywają takie momenty, że bezczelnie przechodzę na czerwonym świetle gdy nie jedzie żaden samochód, że jeżdżę więcej niż 90 km/h w terenie niezabudowanym, a nawet potajemnie nie płacę abonamentu radiowo-telewizyjnego. Lubię prowokować i gardzę tymi, którzy trzymają się zasad.
            Gdy razem z kolegami-libertarianami spotykamy się czasami, aby grać w piłkę, każdy z nas gra według własnych zasad. Może nie powinienem tego mówić, ale zawsze kończy się to chaosem, biedą i walką każdego z każdym. Ale nas, atlasów cywilizacji, takie rzeczy nie obchodzą. Jesteśmy egoistami i nie interesuje nas to, czy inni uznają, że strzeliliśmy bramkę, czy nie. Liczy się tylko to, co my myślimy, a nie jakiekolwiek zasady. Każdy ma prawo kopać piłkę tak, jak chce, a kto tego nie rozumie ten jest przebrzydłym zwolennikiem państwa!
            Wczoraj po piłce rozmawialiśmy w naszym libertariańskim gronie na temat nadchodzących obchodów święta pieniądza. Kolega, który jest wyższym kapłanem libertariańskiego egoizmu zaproponował, aby w czasie uroczystości oddać hołd naszemu skrywanemu idolowi – Barabaszowi. Facet miał przynajmniej jaja, a nie jak ci chrześcijanie, którymi gardzimy, tfu! Gdyby jeszcze ten cały Jezus pozwolił się bogacić, ale on się zupełnie nie znał na interesach. Z tego, co czytałem w pamiętnikach Barabasza, to chyba się ciesielką zajmował i taki z niego libertarianin.
            Ale dość tych dygresji, trzeba było dokończyć polemikę. Tak się rozpisałem, że zmuszony byłem odmówić prostytutki, gdyż my, libertyni…  to znaczy: libertarianie!, traktujemy naszą ideologię tylko i wyłącznie jako pretekst do totalnej rozpusty. Wkrótce zadzwonił też znajomy, z którym umówiłem się wcześniej na wyjazd do ośrodka pomocy społecznej w celu wyśmiania osób, które tam przychodzą. Był wściekły i mówił, że jeśli chcemy świata bez biedy i słabości, nie możemy odpuszczać takich okazji, ale gdy tylko mu powiedziałem, że odpisuje na polemikę największego znawcy i wroga libertarianizmu -Tomasza Teluka – od razu dał spokój.
            W końcu, powodowany pogardą dla cierpienia, napisałem tekst i wysłałem go do gazety. Buzujące mi w żyłach nienawiść i nieposłuszeństwo podpowiadały mi, że miałem rację. My, libertarianie, nigdy się nie mylimy i gotowi jesteśmy nawet pouczać sprzątaczki jak mają trzymać mopa zgodnie z naszą jedyną, słuszną ideologią, przy pomocy której chcemy tak naprawdę zniszczyć religię.
            Cholera, że też jeszcze nikt o nas nie nakręcił horroru!

środa, 20 listopada 2013

Ekumenizm a państwo





            Problem ekumenizmu zaczął się w momencie, gdy chrześcijaństwo zaakceptowało patronat państwa.
            Przez pierwsze trzy wieki po śmierci Chrystusa Kościół był organizacją zwalczaną przez państwo, a i ludzie Kościoła stronili od władzy. Idea ekumenizmu była wówczas rozumiana jako jedność wszystkich chrześcijan zamieszkujących Europę, Azję i Afrykę. Poszczególne kościoły lokalne zachowywały łączność z następcami św. Piotra oraz jedność wyznawanej wiary. Już wtedy istniały pierwsze herezje, lecz żadna z nich nie była w stanie się utrwalić, gdyż Kościół, jako instytucja prywatna, doskonale radził sobie z wszelkimi błędami doktrynalnymi. Relatywnie największą herezją był wówczas doketyzm, któremu jednak nie udało się nigdy zapuścić trwałych korzeni. Pozbawieni wsparcia ze strony ziemskich władców heretycy byli bezsilni i dlatego Kościół oczyszczał się z nich w dość sprawny sposób.
            Pierwsze poważne herezje, które przyczyniły się do dalszego nawarstwienia podziałów w chrześcijaństwie, pojawiły się dopiero po uczynieniu z chrześcijaństwa religii państwowej. Kościół był wciąż nominalnie jeden, ale za sprawą mariażu z władzą niemal w każdej dekadzie rozsadzały go od środka różnego rodzaju herezje. Praktycznie bez wyjątku herezje te były wspierane przez państwo. Cesarz Konstancjusz oficjalnie wspierał arianizm, który w pewnym momencie dominował nawet nad ortodoksją. Była to pierwsza wielka herezja, która swoją siłę czerpała właśnie ze wsparcia udzielanego przez państwo.
            W 395 roku Cesarstwo Rzymskie podzieliło się na dwie części, co miało niebagatelny wpływ na dalsze losy chrześcijaństwa oraz idei ekumenizmu. Gdyby Kościół nie przyjął państwowego patronatu, problemy, które wkrótce wynikły, prawdopodobnie nigdy by nie zaistniały. Jako organizacja stroniąca od państwa, mógłby z łatwością uniknąć wszystkich ciosów, które spadły na niego w kolejnych wiekach, lecz niestety górę wzięło mylne przekonanie, że chrześcijaństwo powinno być religią państwową. Kościół podzielił się więc na wzór władzy.
            Cesarstwo Zachodnie szybko upadło i dlatego chrześcijanie łacińscy byli przez kolejne wieki prawdziwym wzorem ortodoksji dla swych odpowiedników ze wschodu. Cesarze bizantyjscy aktywnie forsowali kolejne herezje: monofizytyzm, czy też ruch ikonoklastyczny. Gdy wpływy Cesarstwa Wschodniego w Italii całkowicie zanikły, a papiestwo zawarło wielki patronacki sojusz z Frankami tworząc nowe Cesarstwo, pojawiła się najważniejsza przesłanka do wielkiej schizmy. Błędna idea chrześcijaństwa jako religii państwowej zaowocowała tym, iż dwa wielkie „chrześcijańskie” państwa chciały zyskać wyłączność dla swego patronatu. Ostatecznie w 1054 roku doszło do trwającego podziału między chrześcijanami, który jednocześnie stał się matrycą kolejnych podziałów oraz zaczynem dla współczesnej mutacji idei ekumenizmu. Odtąd każdy władca potężnego państwa będzie chciał utworzyć własny kościół i w tym celu aktywnie wspierał twórców kolejnych herezji.
            Dopóki władza na zachodzie Europy była słaba, ryzyko zaistnienia nowych podziałów było znikome. Jednakże począwszy od XIV wieku narastały tendencje wzmacniające władze, których motorem napędowym byli późnośredniowieczni heretycy. Zapowiedzią nadchodzącej katastrofy była Wielka Schizma Zachodnia (1378-1417), kiedy to Francja rzuciła wyzwanie Cesarstwu chcąc przejąć rolę wyłącznego państwowego patrona Kościoła. Schizmę udało się na chwilę uciszyć, lecz powróciła niczym wezbrana fala wraz z Reformacją.
            Zasadniczym skutkiem Reformacji było pojawienie się setek nowych heretyckich wyznań i sekt, które walczyły ze sobą oraz z katolicyzmem skażonym akceptacją dla państwa o uczynienie z nich religii państwowych. Katolicy zachowali kontrolę w wielu krajach, lecz w wielu innych zwyciężyli kalwini i luteranie, którzy natychmiast przystąpili do utworzenia kościołów państwowych. Schizma z 1054 roku uległa fatalnemu w skutkach zwielokrotnieniu przede wszystkim dlatego, iż ludzkimi umysłami bez reszty zawładnęło przekonanie, iż wiara chrześcijańska może być pogodzona z instytucją państwa. Gdyby nie to przekonanie, żadna ze schizm najprawdopodobniej nigdy nie miałaby miejsca, gdyż heretyków nie broniliby władcy państw. Czemuż zresztą mieliby to czynić, gdyby ortodoksyjnym stanowiskiem chrześcijaństwa było zdystansowanie się od państwa? Reformacją Bóg wystawił chrześcijanom rachunek za wielki błąd, którego dopuścili się w 313 roku.
            Wziąwszy przykład z Zachodu, chrześcijanie wschodni dokonali kolejnej schizmy, tworząc w 1589 roku Patriarchat Moskiewski. Przyczyna była dokładnie taka sama – Moskwa chciała być nowym imperium, „nowym Rzymem”. Utworzenie polskiego kościoła państwowego postulowali nawet polscy Sarmaci, lecz na szczęście ich pomysł nie został zrealizowany. W wyniku tych wszystkich schizm jedność chrześcijan stała się wielkim mitem. W XVI i XVII wieku podzieleni chrześcijanie stoczyli na dodatek szereg krwawych wojen, przy pomocy których chcieli sobie udowodnić czyje państwo będzie rzekomo lepszym patronem wiary.
            Gdy już upuścili sobie nawzajem zbyt wiele krwi, zaczęli rozmyślać nad tym, w jaki sposób powstrzymać dalsze masakry i wojny. Rozwiązanie było proste: wystarczyło wycofać się z mylnego przekonania o możliwości pogodzenia ze sobą wiary i państwa, lecz zarażone statolatrią umysły tamtej epoki przystąpiły do ideologicznej ofensywy. Tak właśnie zrodził się współczesny ekumenizm, rozumiany jako idea łączności katolików z heretykami za wszelką cenę.
            Nowożytny ekumenizm zrodził się w krajach protestanckich, w których liderzy poszczególnych ugrupowań zauważyli z przerażeniem, że podziały w ich łonie coraz bardziej się nasilają, zaś Kościół katolicki pozostaje monolitem (szacuje się, że istnieje dziś aż 33 tysiące odmian protestantyzmu!). Zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że podziały w ich własnym gronie osłabiają ich w konfrontacji z ortodoksją i dlatego podjęli intelektualną ofensywę. Podstawowym punktem tejże ofensywy była koncepcja zasadniczych prawd wiary, łączących wszystkie wyznania. Rozmaici teolodzy i filozofowie protestanccy wysuwali różnorakie propozycje tzw. minimum, w które każdy wierzyć powinien, bez względu na wyznanie („wszyscy wierzymy w jednego Boga” itd.). Chciano w ten sposób stworzyć kolejną platformę do dalszych podziałów, gdyż chrześcijaństwo zredukowane do kilku dogmatów dawałoby jeszcze większe pole do teologicznych nadużyć.
            Szczytowe zainteresowanie ideami ekumenicznymi w świecie protestanckim przed ich ponownym triumfalnym wypłynięciem na powierzchnię u schyłku XIX wieku miało miejsce tuż po Wojnie Trzydziestoletniej. Głównymi ośrodkami protestanckiego ekumenizmu stały się Moguncja i Hanower. Jednym z najsłynniejszych zwolenników idei połączenia różnych wyznań w jedno w oparciu o tzw. „minimum wiary” był luterański pastor Georg Calixtus (1586-1656). Głoszone przez niego poglądy spolaryzowały cały protestancki świat, otrzymując nazwę „synkretyzmu”. Podobne poglądy głosił także kalwiński duchowny John Dury (1596-1680), który w ramach swojego ekumenicznego zapału przyjechał nawet specjalnie do Niemiec, aby połączyć ze sobą kalwinów, luteranów i pozostałe odłamy protestantyzmu. Swoich apostołów ekumenizm miał też w Polsce, gdzie działali Bartłomiej Bythner (1559-1629), czy też Daniel Kałaj (? – 1681) – kalwińscy ministrowie. Pod wpływem ich działań w 1645 roku w Toruniu doszło nawet z inspiracji króla Władysława IV do tzw. Colloquium Charitativa, czyli braterskiej rozmowy wszystkich wyznań, lecz na szczęście nie udało się wówczas ustalić żadnego minimalnego zestawu prawd wiary.
            Podstawową przyczyną, dla której XVII-wieczny ekumenizm inspirowany przez protestantów nie zyskał trwałych podstaw było ich skupienie się na jedności wyznań protestanckich. Niechęć do wyznania rzymskiego była jeszcze wówczas zbyt silna, aby ekumenizm rozumiany jako jedność z heretykami mógł zyskać powodzenie.
            Jednakże u schyłku XVII wieku protestanccy teolodzy zyskali nowego sojusznika w postaci Gottfrieda Leibniza. Ów słynny matematyk (i niezbyt wybitny, choć niezmiernie modny filozof), był nominalnie luteraninem, lecz jak to na „racjonalistów” przystało, rzadko lub prawie w ogóle nie nawiedzał świątyń. Ten niezmiernie dumny filozof otwarcie stronił od religii opartej na prawdach wiary i w zamian postulował „religię filozoficzną”, która miałaby stanowić wspólny fundament dla wszystkich wyznań. Traktując swoje własne przemyślenia jako nadrzędne wobec dogmatów, którymi zresztą gardził, Leibniz zaangażował się w pewnym momencie w projekt bliźniaczo podobny do współczesnego ekumenizmu.
            W latach 60. XVII wieku nadworny filozof Elektora Hanoweru opracował więc zestaw tzw. „minimum dogmatycznego”, noszący nazwę Demonstrationes Catholicae, który później Elektor przedstawił papieżowi. Nawiązał także kontakty z katolickimi biskupami i duchownymi (jak choćby z Bossuetem), przekonując ich do konieczności stworzenia nowej, ekumenicznej religii. Gdy jego trwające kilka dekad wysiłki spełzły na niczym, tuż przed nastaniem XVIII wieku podjął nowy plan unifikacji protestantyzmu i prawosławia. W swoich działaniach był nieco osamotniony i dlatego nigdy nie udało mu się doprowadzić do obranego przez siebie celu, który, jak można się domyślać, miał potwierdzić jego wielkość jako myśliciela.
            Idee Leibniza nie zginęły jednak bezpowrotnie i podjęto je ponownie, gdy sytuacja geopolityczna uległa sporym zmianom. Na przełomie XIX i XX wieku duchowni i teolodzy protestanccy zrozumieli, że nadszedł czas na kolejną, tym razem decydującą ofensywę. Tym razem głównymi rzecznikami idei „redukcji dogmatycznej” byli m.in. anglikański duchowny George Bell (1883-1958) oraz szwedzki pastor Olaf Söderblom (1866-1931), którego uhonorowano nawet w 1930 roku Nagrodą Nobla. W 1948 roku w Amsterdamie założona została Światowa Rada Kościołów, do której na szczęście nie należy nadal Kościół Katolicki. Zgromadzeni w tej organizacji protestanci i przedstawiciele pomniejszych wspólnot wspólnie lobbują od tej pory na rzecz zaprószenia idei ekumenizmu w łonie Kościoła.
            To nie przypadek, że inicjatorami ruchu ekumenicznego byli protestanci oraz „racjonalistyczni”, zeświecczeni filozofowie. O ile Kościół katolicki od czasów Konstantyna żył w symbiozie z państwem, o tyle protestantyzm uczynił z religii służkę państwa. W krajach, gdzie protestantyzm uczyniono religią państwową, doszło do najliczniejszych aktów apostazji oraz zeświecczenia (czyli przejęcia przez państwo sfery oddziaływania Kościoła). Herezje Lutra, Kalwina, Zwingliego, czy też Serweta poczyniły wielkie zniszczenia w społeczeństwach żyjących zgodnie z ich nakazami, a następnie poszukiwały nowego gruntu do rozprzestrzenienia. Stąd właśnie dążenie do stworzenia nowej religii ekumenicznej, która dałaby podstawy do dalszych podziałów i herezji. Co jednak najważniejsze, główni ideolodzy ekumenizmu dążyli niezmiennie do tego, aby „nadzorcą” religii ekumenicznej było państwo – do tej idei namawiają także dzisiaj.
            Współcześnie ekumenizm bywa wspierany nawet przez wrogów Kościoła, którzy doskonale wiedzą, że fałszywa jedność, którą głosi ekumenizm, tak naprawdę jedynie wzmacnia podziały wśród chrześcijan. Tak właśnie czynili m.in. komuniści w Polsce, aktywnie wspierając wszelkie ekumeniczne tendencje w polskim Kościele. Tworzenie wspólnej płaszczyzny wiary nie pomoże przynieść jedności – ta może zostać przywrócona jedynie wówczas gdy obecne herezje utracą patronat państw. Największe wyznania chrześcijańskie, poza katolicyzmem, są bowiem do dziś religiami państwowymi (np. anglikanizm, luteranizm szwedzki, norweski i duński, czy też prawosławie). Od XIX wieku Kościół nie ma już swojego cesarstwa, które byłoby jego patronem, dlatego współcześnie, jak nigdy przedtem, pojawiła się szansa na samoczynne oczyszczenie się z herezji. Schizmatycy to czują i stąd właśnie ich ogromne wysiłki na rzecz propagowania idei ekumenizmu. Doskonale wiedzą, że jeśli teraz nie uda im się przypuścić ideowej ofensywy, ich własne wyznania czeka naturalna śmierć, szczególnie w obliczu postępującej laicyzacji świata zachodu – wywołanej właśnie przez mariaż z państwem.
            Zdecydowana większość dzisiejszych protestantów i prawosławnych pozostaje przy swoich wyznaniach także dlatego, że w ciągu ostatnich wieków stały się one niejako religiami narodowymi. Większość narodów świata ma swoje własne wyznanie, które traktuje jako element państwowej tożsamości i choć najczęściej niewiele jest osób je praktykujących, ludność szanuje je jako element konstytutywny swojego państwa.
Choć wielu osobom może się to wydać paradoksalne, to właśnie idea sojuszu tronu z ołtarzem oraz chęć uniwersalizmu religijnego pod patronatem potężnego władcy przyczyniła się do wystąpienia wszelkich schizm i większości herezji. Współczesny Kościół, który ponownie stał się organizacją prywatną i powszechną, stoi przed wielką szansą na odciągnięcie wielu chrześcijan od schizmatyckich wyznań. Musi tylko stanowczo odmawiać partycypacji w ekumenicznym ruchu oraz trzymać się z dala od państwa. Historia pokazuje, że Kościół doskonale samoczynnie oczyszcza się z większości błędów o ile tylko stroni od Lewiatana.