niedziela, 30 grudnia 2012

Oficjalna odpowiedź na tekst Jacka Kobusa

W najnowszym "Najwyższym Czasie!" Jacek Kobus po raz kolejny wypowiada się na temat libertarianizmu. (Coś go ten libertarianizm "uwiera", nie sądzicie? Mógłby przecież pisać o tylu różnych kwestiach miłych konserwatystom i prawicowcom: o potrzebie posiadania silnego państwa, o potrzebie narzucenia pełnej lub pół-dyktatury albo o spiskach lewaków itd. itp. Coś Panu Kobusowi libertartianizm spać jednak nie daje, bo tym razem napisał tekst na co najmniej 15 tysięcy znaków.
Pan Kobus wypada zdecydowanie najlepiej, gdy pisze o koniach - najwidoczniej jego pasji. Gdy jednak zabiera się za teorię społeczną lub filozofię, bywa niestety nie najlepiej. To tak jakby muł chciał startować w Wielkiej Pardubickiej.
Tak też stało się i tym razem: W tekście pt. "O postępie i wolności raz jeszcze", znajdujemy taką oto wypowiedź: Najpierw trzeba ludzi do wolności przymusić, bo dobrowolnie wolni być nie chcą. 

A teraz, w celu właściwej kontemplacji tej wielkiej prawdy, polecam usiąść po turecku, wyciszyć się, spojrzeć prosto przed siebie w ścianę i policzyć do stu. 

Jeśli już, drogi czytelniku, skończyłeś, posłuchaj dalszej części mojej wypowiedzi.

Proponuję, aby od dziś nazwać ten rodzaj "rozumowania" "dialektyką Kobusa". Jej zastosowanie jest bardzo proste. Proszę bardzo, oto przykład:

Aby odpowiedzieć na polemikę Kobusa, trzeba na nią nie odpowiedzieć.

Koniec wpisu.

czwartek, 6 grudnia 2012

Historia pisana pieniądzem cd.

Tym razem zamiast osobnego wpisu zamieszczam materiały promocyjne.

Wpierw link do nagrania audycji ze mną w Kontestacji: (kliknij tutaj)

A poniżej także nagranie video z premiery mojej książki na Targach Książki Historycznej w Warszawie:




wtorek, 20 listopada 2012

Myśli nowoczesnego libertarianina

Libertarianin, tak jak nowoczesny endek, brzydzi się oportunizmem mafii i nie ma najmniejszej ochoty przyłączać się do sekty. Ale jednocześnie nie jest na tyle naiwny, aby wierzyć, że jakiekolwiek państwo może w ogóle działać.
Przede wszystkim, nowoczesny libertarianin nie jest w stanie zrozumieć, jak można w dzisiejszej Polsce w ogóle mówić o słabym państwie. Polskie państwo ma się świetnie – zatrudnia ok. 3.5 miliona osób, które zarabiają średnio 30% więcej niż ich odpowiednicy w sektorze prywatnym. Do państwa należy wszechwładny ZUS oraz tysiące innych molochów, takich jak choćby PKP, PLL LOT, Poczta Polska, NBP, PGNiG oraz niezliczone inne podmioty. Państwo posiada wszystkie drogi, ulice, rzeki, jeziora, porty, sądy, uniwersytety, stadiony itd. itp. Nie ma w całym kraju ani jednego podmiotu prywatnego, który mógłby w jakikolwiek sposób równać się do Lewiatana. Najzamożniejsi przedsiębiorcy w rodzaju Jana Kulczyka czy Zygmunta Solorza-Żaka dysponują sumami, które są niczym w porównaniu do tych, którymi zarządza skarb państwa, a w istocie ciężko ich w ogóle nazywać przedsiębiorcami, gdyż swoje fortuny zawdzięczają ścisłej współpracy z Lewiatanem. Polskie państwo to gigant, wokół którego jak mrówki tłoczą się osoby prywatne licząc na to, że załapią się na okruchy ze stołu pana domu.
Rządząca od 2007 roku Platforma Obywatelska państwa nie osłabia, lecz bardzo je wzmacnia. Przedstawiciele pisowskiej sekty starają się za wszelką cenę pokazać, że platformerska mafia je niszczy, lecz dzieje się coś dokładnie co innego. Za rządów Tuska przybyło kilkaset tysięcy bezużytecznych biurw, wzrosły obroty budżetu (wydatki coraz bardziej przewyższają przychody), a państwo zachowało swój stan posiadania w prawie wszystkich branżach (szumnie zapowiadana deregulacja okazała się jedynie hasłem propagandowym). Sekcie oraz nowoczesnemu endekowi to jednak za mało i chcą dalej wzmacniać rzekomo słabe dziś państwo. W jaki sposób? Nacjonalizując jakieś branże? Przywracając Centralny Urząd Planowania? A może dokonując fuzji Orlenu z PKP Cargo, PGNiG oraz LOTem w celu utworzenia największej państwowej firmy w Europie? Polskiej!Ale by była potęga...
Nowoczesny libertarianin obserwuje uważnie otaczającą go rzeczywistość i wcale nie widzi zawłaszczenia państwa wyłącznie przez ludzi dawnego systemu. Z państwowej kasy utrzymują się zarówno lewicowcy chwalący mafię, jak i prawicowe pisma wysławiające pod niebiosa mafię. Z podatków fundowane są partie tak pobożnych, jak i bezbożnych socjalistów. Jak Polska długa i szeroka, dziesiątki tysięcy urzędów, szkół, bibliotek, prokuratur, hal sportowych oraz uczelni jest okupowanych nie tylko przez ludzi dawnego systemu, ale i przez węszących wszędzie ingerencję Salonu ludzi związanych z prawicą. Postkomuniści wcale nie zabronili dostępu do tych kilku milionów posad na dworze Lewiatana – pobożni socjaliści sami się garną pod jego skrzydła. Te 3,5 miliona osób, które pracują obecnie dla państwa to nie tylko głosujący na PO, PSL, SLD czy Palikota, ale także (kto wie, czy nie w większości) ludzie o prawicowych poglądach, którzy zamiast wziąć się do roboty w sektorze prywatnym wolą pić kawę w budżetówce.
To prawda, że peerelowscy aparatczycy zagarnęli dla siebie sporą część posad, na których siedzą do dziś, ale ich potęga jest możliwa tyko dlatego, że tzw. „polactwo” żyje ideałami silnego państwa. Gdy pojawiają się inicjatywy, takie jak Ruch Autonomii Śląska, które dają nadzieję na osłabienie państwa i przeniesienie politycznego środka ciężkości na poziom lokalny, najbardziej zwalcza je właśnie prawica, która marzy o silnym, scentralizowanym państwie, które o wszystkim decyduje z Warszawy. Najzamożniejsze państwa Europy, do których porównuje ciągle Polskę nowoczesny endek, stały się zamożne nie dzięki swojemu państwu, ale właśnie dzięki rozdrobnieniu politycznemu, które w Polsce zostało zlikwidowane tuż po rozbiciu dzielnicowym, a później przekreślone przez potężne państwo szlachty.
Nowoczesny libertarianin wcale nie ma się za idiotę, gdy twierdzi, że państwo wcale nie musi budować dróg, kontrolować sądów ani pobierać podatków na wojsko. Historia pokazała i wciąż pokazuje, że usługi te są świadczone znacznie lepiej przez sektor prywatny. Państwo polskie, ani jakiekolwiek inne, nie jest tu do niczego potrzebne.
To, czego naprawdę potrzeba, to masowego odejścia od państwa. Zbiorowego porzucenia państwowych etatów i zgłoszenia popytu na wolny rynek. Większość ludzi na prawicy jest przekonanych, że wpierw trzeba odsunąć Salon od władzy, a dopiero potem będzie można ewentualnie pomyśleć o realizacji „marzycielskich” wolnorynkowych idei. Ale walka z Salonem bez walki z państwem to walka z wiatrakami, gdyż Salon całą swoją siłę czerpie właśnie z państwa. Gdyby nie było Lewiatana, wszystkie osobniki pokroju Kwaśniewskiego, Środy, czy też Komorowskiego byłyby bezsilne i musiałyby pracować ciężko na życie na podrzędnych stanowiskach. Dopóki jednak nowoczesny endek chce silnego państwa, będzie wiecznie zmagał się z wciąż kolejnymi zastępami Palikotów i Niesiołów, których państwo, jako instytucja do głębi zła, premiuje. Akceptując w punkcie wyjścia dominację tej instytucji, uczciwi ludzie zawsze będą na przegranej pozycji.
Proponując wskrzeszenie przedwojennej idei narodowej nowoczesny endek nawet nie ma świadomości, że aspiruje do czegoś, co zamożne kraje zachodu zaczynają coraz wyraźnie odrzucać. Wysiłki na rzecz przekształcenia Unii Europejskiej w wielkie super-państwo sprawiają, że państwa narodowe chwieją się w posadach jak jeszcze nigdy od momentu ich powstania. Gdyby więc kiedyś nowoczesnemu endekowi udało się nawet jakimś cudem zmienić „polactwo” w Polaków i przekształcić Polskę z kraju kolonialnego w kraj ambitnego narodu, na zachodzie nie będzie już żadnych Włochów, Niemców, Hiszpanów ani Brytyjczyków. Ich miejsce zajmą Tyrolczycy, Bawarczycy, Szkoci, Katalończycy, Walijczycy, Baskowie oraz Wenecjanie. Bankructwo współczesnych państw, które zrzeszają odmienne kulturowo grupy etniczne oraz narody sprawia, że nie chcą one dłużej żyć ze sobą pod jednym dachem. Tymczasem nowoczesny endek aż sapie ze złości, gdy ktoś próbuje powiedzieć, że jest Kaszubą, Ślązakiem albo Łemkiem. Polskie ma państwo ma być wszak z definicji silne, jednolite i niepodzielne.
Nowoczesny libertarianin nie zamierza trwać przy wczorajszych ideach narodowych, lecz nie dlatego, że są wczorajsze ani dlatego, że są narodowe. Libertarianin wierzy w istnienie wiecznego, niezmiennego kodeksu moralnego, który nie jest „polski”, „niemiecki” ani „francuski”, lecz obowiązuje wszystkich ludzi bez względu na miejsce i czas. Prawo własności obowiązuje bez względu na to, co stało się dotychczas oraz bez względu na to, co stanie się później. Taka perspektywa nie przekreśla oczywiście myślenia w kategoriach narodu lub grupy etnicznej, z którymi czujemy więź – naród to przecież także język i kultura, których nie trzeba mieszać do instytucji zajmującej się zbieraniem podatków.
Nowoczesny libertarianin nie darzy też żadnym wielkim sentymentem II RP, w której cała rzeczywistość gospodarcza została podporządkowana państwu. W dwudziestoleciu wojennym panował półkomunizm przejawiający się odgórnym sterowaniem obiegiem pieniężnym, większość przedsiębiorstw należało do Lewiatana, a Polacy dwukrotnie doświadczyli hiperinflacji, która zniszczyła ich oszczędności. Zaś wychwalane przez nowoczesnego endeka „inwestycje” w rodzaju Gdyni czy Centralnego Okręgu Przemysłowego były okupione zubożeniem społeczeństwa oraz rozmnożeniem państwowych etatów.
Gdyby więc zestawić dwie przedwojenne dekady z III RP, okazuje się, że współczesne państwo posiada wiele pozytywnych cech, które są dziś powszechnie niedoceniane. Polska zrodzona w Magdalence pozwala na względnie rynkową wycenę swojej waluty, o czym przed wojną w większości można było tylko pomarzyć. Zniesiono także pobór do wojska, a państwo zaprzestało realizowania wielkich projektów, takich jak budowanie od podstaw miast, czy też hut. Nie znaczy to oczywiście, że nowoczesny libertarianin pragnie tworzyć apologię obecnego państwa, lecz nie sposób odmówić mu pewnych swobód, których wcześniej zwyczajnie nie było.
Nowoczesny libertarianin ma świadomość, że nie ma nic do stracenia, gdyż odebrano mu w zasadzie wszystko. Decyduje o swojej własności w bardzo skromnym zakresie i naprawdę niewiele zmienia to, czy administrator Lewiatana będzie miał na imię X czy Y ani też czy będzie mówił to czy tamto – niewola jest niewolą. Jedyną szansą na wydostanie się z niej jest sprawienie, aby system tworzący niewolę uległ rozkładowi. Jedyna sensowna strategia na dzisiejsze czasy polega więc w istocie na tworzeniu podziałów wśród niewolących. Na zastępowaniu monolitu pluralizmem na każdym poziomie. Na potęgowaniu rozłamów, wzmacnianiu sporów, a może wówczas nasi oprawcy zagapią się na chwilę i wreszcie uda się wyjść na wolność.

niedziela, 11 listopada 2012

HISTORIA PISANA PIENIĄDZEM - moja najnowsza książka.

Historia pisana pieniądzem, czyli jak rządzący na przestrzeni wieków manipulowali polską walutą. Jakub Wozinski20 listopada na półkach dobrych księgarni pojawi się moja pierwsza drukowana książka (wcześniej wydałem swojego e-booka "A priori sprawiedliwości. Libertariańska teoria prawa." Można go kupić tutaj).
Tytuł książki brzmi następująco: "HISTORIA PISANA PIENIĄDZEM, czyli jak rządzący na przestrzeni wieków manipulowali polską walutą." (Można ją będzie kupić u wydawcy: kliknij tutaj).

Książkę napisałem w sposób przystępny dla każdego, chcąc przybliżyć w publicystyczny sposób historię monopolu pieniężnego w Polsce. Kwestie monetarne są bowiem jak wosk, w którym odbijają się wydarzenia znane nam z podręczników historii. Dzięki "Historii" czytelnik będzie mógł spojrzeć na historię Polski w sposób, o którym wcześniej nie pomyślał. Mam nadzieję, że za sprawą mojej krótkiej pracy choć jedna osoba zostanie zmuszona do ponownego przemyślenia takich wydarzeń, jak rozbicie dzielnicowe, wielkie projekty Kazimierza Wielkiego, Insurekcja Kościuszkowska, rozbiory, budowa Gdyni oraz COP czy też upadek socjalizmu w Polsce.

Z dumą mogę także stwierdzić, że "Historia pisana pieniądzem" to pierwsza drukowana książka polskiego autora napisana z pozycji jednoznacznie libertariańskich. Ani przez moment nie pozostawiłem w niej wątpliwości co do szkodliwości istnienia państwa jako takiego. Nie żywię złudnej nadziei, że państwem można rządzić w sposób dobry ani też zarządzać monopolem pieniężnym w sposób sprawiedliwy. Zamiast tego pokazuję, że pewną poprawę może przynieść jedynie ponowne "rozbicie dzielnicowe" Polski. W tym celu należy wpierw wycofać Polskę z Unii Europejskiej, która dąży do narzucenia swojej waluty. Następnie, należy przyznać Śląskowi autonomię oraz pozwolić mu bić swoją walutę. Potem należy wprowadzać kolejne autonomie: Kaszub, Wielkopolski itd. tak długo, aż w końcu produkcja pieniądza zostanie w pełni urynkowiona. W przeciwnym razie kradzież przy pomocy pieniądza nie zostanie powstrzymana nigdy.

Gorąco zachęcam wszystkich do lektury!

czwartek, 4 października 2012

Państwo jako luka pamięci

Najbardziej niezbadaną dziedziną życia społecznego są wszystkie te przestępstwa, które przy pomocy dekretu władzy uznawane są za zgodne z prawem. Luka pamięci nigdy nie ukaranych wykroczeń to miejsce otoczone społecznym tabu.
O tym, że prawo stanowione różni się od prawa naturalnego wiedzą nawet dzieci (no, może poza skrajnymi legalistami, ale to już przypadek kliniczny). Gdyby bowiem uznać, że prawem jest wszystko to, co orzeknie państwo, wówczas za legalny należałoby uznać m.in. Wielki Głód na Ukrainie, który został wywołany przez Sowietów zgodnie z obowiązującym prawem. W identyczny sposób za legalną trzeba byłoby uznać eksterminację podziemia antykomunistycznego w Polsce, gdyż zgodnie z obowiązującą konstytucją antykomuniści działali nielegalnie.
Na skrajny legalizm nie decyduje się więc zbyt wiele osób, gdyż jego wady są aż nazbyt widoczne. O wiele więcej osób wybiera zatem legalizm umiarkowany, który dopuszcza istnienie porządku prawa naturalnego, lecz głosi konieczność jak najdalej idącego dostosowania się do dekretów Lewiatana. Umiarkowany legalista, którym jest 99% ludzkości, twierdzi na ogół, że wprawdzie np. zsyłka na łagry może i była legalna w sensie zgodności z komunistyczną konstytucją, lecz sama władza sowiecka była nielegalna, gdyż zdobyto ją na drodze zamachu stanu oraz stała w sprzeczności z demokratycznymi procedurami. Gdyby jednak w sowieckiej Rosji skradziono komuś samochód, a sowiecki sąd orzekł dla przestępcy karę więzienia, umiarkowany legalista nieoczekiwanie stwierdziłby, że władza sowiecka miała prawo karać przestępcę. Nagle okazałoby się więc, że nielegalna władza Sowietów w pewnych aspektach była jednak legalna.
W odpowiedzi na tę sprzeczność na skrajnym marginesie głównego nurtu legalistycznego funkcjonuje legitymizm, skłonny uznać za legalne tylko i wyłącznie prawo stanowione przez „prawowite rządy”. Legitymistami są w zasadzie wyłącznie zwolennicy dawnej monarchii, pochodzącej rzekomo od Boga, ale przy braku takowej od co najmniej 100 lat, zmuszeni są uznać, że od ponad wieku nie wymierzono nikomu żadnej sprawiedliwości.
Komizmu i sprzeczności powyższych rozwiązań unika jedynie libertarianizm, który głosi, że jedyne możliwe przestępstwo polega na wykroczeniu przeciwko prawu naturalnemu, któremu podlega zarówno szary człowiek, jak i państwo. Prawo naturalne ludzkości oczywiście nie wystarczy; konieczny jest też ktoś, kto będzie pilnował jego przestrzegania w praktyce. W doborze osób, które będą egzekwowały prawo nie można jednak popełnić największego grzechu z możliwych – nie wolno sprawić, aby wypełniania prawa naturalnego strzegła ta instytucja. która z definicji je łamie.
Jeżeli prawo naturalne znaczy cokolwiek, jeżeli naprawdę wierzymy w jego istnienie, musimy uznać, że państwo nieustannie je łamie, nawet jeśli usilnie pragnie je stanowić. Karząc przestępcę, który kradnie samochody jednocześnie łamie prawo własności właściciela auta, który do wymierzenia kary mógłby zamiast przymusowych usług państwa posłużyć się prywatną firmą. Złodziej, który złupione mienie przeznaczałby nawet na pomoc potrzebującym, wciąż pozostanie złodziejem.
Powyżej przytoczyłem zaledwie kilka najbardziej drastycznych przykładów masowych przestępstw, którymi XX wiek niechlubnie zapisał się w dziejach ludzkości. Jednakże rzeczywistość jest naznaczona o wiele większą liczbą zapomnianych krzywd i przewinień, które społeczeństwo celowo przemilcza w imię rzekomo wyższego celu, jakim jest dobro państwa. Każdego dnia spotykamy się z dziesiątkami drobnych i większych wykroczeń państwa, które w ramach ideologicznej absolucji puszczane są w niepamięć. Każdego dnia dochodzi do milionów krzywdzących decyzji administracyjnych, interpretacji przepisów dokonanych na niekorzyść obywateli, przywłaszczeń dokonanych kosztem obywateli, nadużyć i zaniechań, błędów i pomyłek. Zdecydowana większość z nich nigdy nie zostanie zbadana, nie mówiąc już o wymierzeniu kary, tylko i wyłącznie dlatego, że państwo ma zagwarantowane status ostatecznej instancji, która ma prawo się mylić.
Naukowcy świata Zachodu z nieskrywaną wyższością opisują zjawisko tabuizacji obecne w plemionach pierwotnych oraz pojawiające się w niektórych sferach społeczeństw współczesnych, lecz nigdy nie podejmują podstawowego tabu przestępstwa zwanego państwem. Jako obywatele mamy prawo mówić o konkretnych przestępstwach, których dopuszczają się pojedynczy urzędnicy, a nawet całe państwa, lecz wypowiadanie się na temat przestępstwa dokonującego się poprzez sam fakt istnienia państwa karane jest bezwzględnie.
Kara za krytykowanie państwa jako takiego polega przede wszystkim na drwinie i ostracyzmie, lecz jest niezwykle skuteczna. Teoria libertariańska jest ochoczo wyśmiewana zarówno po lewej, jak i po prawej stronie sceny politycznej, lecz najczęściej spotyka ją zmowa milczenia. Państwo jest głównym sponsorem świata nauki, więc naukowcy na ogół o libertarianizmie zwyczajnie milczą. W ten sposób wolnościowi ideolodzy są nieustannie marginalizowani jako nienaukowi i pozostający w rzekomym wielkim błędzie. Oszukiwane przez państwo masy są w ten sposób pozbawiane przywództwa, które zdolne byłoby wyrwać je z letargu.
Siła tabu w społeczeństwach pierwotnych polega na tym, że do jego przestrzegania nie są potrzebne żadne środki przymusu bezpośredniego. Instytucja tabu pochodzi ze świata religijnego i stanowi przekonanie, które każdy człowiek plemienia nosi głęboko w sercu. Odrzucenie tabu jest dla członka plemienia pierwotnego równoznaczne z postawieniem się poza wspólnotą. W identyczny sposób człowiek współczesny dokonał tabuizacji instytucji państwa. Przyjąwszy wiarę w państwowego bożka, wyraził zgodę na wrzucanie wszystkich przestępstw dokonywanych wspólnie z innymi w ramach państwa do zbiorowej luki pamięci. Pilnie dba o podtrzymywanie tabu przestępstwa zwanego państwem i z radością uczestniczy w wykluczaniu ze sfery „poważnych ludzi” wszystkich tych, którzy śmią targnąć się na fałszywy mit.
Ponieważ tabu ma źródła religijne, charakter kultu posiada także przekonanie o konieczności istnienia państwa. Uzasadniając jego istnienie, jego zwolennicy są skłonni zawiesić wszelkie prawidła, którymi kieruje się rozum, a przydawane Lewiatanowi atrybuty świadczą, że w wyobrażeniu wielu ludzi mamy do czynienia niemal z osobno istniejącym organizmem. Wiara w istnienie państwowego bożka jest na tyle mocna, że zachowują ją nawet ludzie, którzy uważają siebie samych za racjonalnych ateistów i odrzucają osobowego Boga chrześcijan. Wszystkich wyznawców tabu państwa łączy także przekonanie, że ich wiara jest w stanie odpuścić grzechy, których dopuszczają się działając w ramach państwa.
Tabuizacja państwa ma jeszcze jeden skutek: umieszczając przestępstwa państwa w luce pamięci kolejne pokolenia tworzą dla swoich następców nieustanne złudzenie toczonego przez siebie poczciwego żywota. W rezultacie przychodzący na świat człowiek dopiero po pewnym czasie odkrywa, że otaczający go świat wcale nie jest taki, jakim piszą go dorośli, lecz posługuje się bardzo użytecznym tabu, pozwalającym w dziecinnie łatwy sposób wrzucać część własnych przestępstw do społecznej luki pamięci. Ogromna większość ludzi staje się konformistami i przystaje do podtrzymywania tabu, choć oczywiście nie czynią tak wszyscy.
Państwowa luka pamięci jest przepastna, ale na szczęście istnieje do niej dostęp. Wygrzebywanie brudów, które w niej zalegają może się czasami wydawać czynnością skazaną na ponowne wrzucenie do zbiorowej luki pamięci, lecz w istocie każdy cios zadany w ten sposób państwu trafia celu. Nic nie szkodzi tabu tak, jak wypowiadanie go na głos. PAŃSTWO TO PRZESTĘPSTWO.

czwartek, 27 września 2012

Czarny PR sofistów

Los sofistów stanowi żywy dowód na potwierdzenie tezy, że najlepsze umysły i najbardziej niezależne jednostki są najczęściej spychane przez społeczeństwo na margines przy współudziale kiepskich myślicieli.
Przez setki lat sofiści byli w kulturze europejskiej synonimem umysłowego cwaniactwa oraz relatywizmu. Zgłębiający filozofię poznawali ich jako bałamutnych antagonistów platońskich dialogów lub też twórców sofizmatów, które cierpliwie rozwiązywał Arystoteles. Choć słowo „sofista” wywodzi się z greckiego słowa „mądrość”, niezależni filozofowie dorobili się jednoznacznie negatywnego PR-u, który przetrwał w kulturze popularnej nawet do dziś.
Najbardziej znanym sofistą był Protagoras, autor powtarzanego częstokroć powiedzenia: „Człowiek miarą wszechrzeczy”, za sprawą którego stał się uosobieniem relatywizmu i subiektywizmu. Na miano to oczywiście zasłużył, głosząc po raz pierwszy w historii filozofii poglądy, które stały się chlebem powszednim współczesnego świata uniwersyteckiego. Niewiele lepszy w tym względzie był Gorgiasz, który twierdził, że nic nie istnieje. Dziwne to były poglądy, tym bardziej, że ktoś je musiał wypowiadać, a więc na pewno istniał Gorgiasz, ale argument ten do niego ponoć nie przemawiał.
Błędem byłoby jednak stwierdzenie, że sofiści sprowadzali się wyłącznie do karykaturalnych poglądów Protagorasa i Gorgiasza. Przeprowadzone w XX wieku badania nad myślą sofistów dowiodły niezbicie, że sofistom zawdzięczamy naprawdę wiele. Nauczając młodzież kładli nacisk na wszechstronne wykształcenie, m.in. na poznanie matematyki, retoryki, czy też muzyki. Nie wszyscy sofiści byli też sceptykami i relatywistami. Niestety, na ich temat nie dowiemy się niestety nigdy zbyt wiele, gdyż ich dzieła najczęściej nie dotrwały do czasów współczesnych. U innych autorów ich poglądy oraz postawy są najczęściej pokazywane w jednoznacznie pejoratywnym świetle, choć przez pewien czas świadczone przez nich usługi cieszyły się sporą popularnością.
Jednym z głównych autorów zepchnięcia sofistów na margines był Platon. Ojciec komunizmu i autorytaryzmu zwalczał sofistów na wszelkie możliwe sposoby. Jak powszechnie wiadomo, Platon (tak jak Arystoteles), wywodził się z ateńskiej oligarchii, a filozofią zajmował się głównie dlatego, że była to podówczas główna intelektualna rozrywka sfer wyższych. Mając zapewniony dochód dzięki instytucji państwa, krytykował jednocześnie sofistów za pobieranie pieniędzy za naukę filozofii. Sofiści wywodzili się najczęściej ze sfer niższych: przykładowo, Protagoras był tragarzem, który jednak miał się dorobić na świadczeniu usług pedagogiczno-wychowawczych majątku większego niż słynny rzeźbiarz Fidiasz. Fakt ten doprowadzał do szału Platona, który ubóstwiał państwo i chciał, aby nauka filozofii była uprawiana za „darmo” - tj., aby zajmować się nią mogli tylko i wyłącznie ludzie zamożni i z wyższych sfer rządzących państwem.
W ten sposób Platon dał początek filozofii instytucjonalnej, tj. uprawianej za podatki oraz przez beneficjentów podatków. Instytucjonalni filozofowie traktują się z wyższością i gardzą ludźmi, którzy próbują uprawiać naukę niezależnie. Platon szczycił się tym że nie pobierał za nauczanie filozofii żadnych opłat, ignorując kompletnie fakt, że mógł oddawać się swojej pasji tylko i wyłącznie dzięki odpowiedniej pozycji społecznej uzyskanej dzięki państwu. Dzisiejsi naśladowcy Platona z państwowych uczelni również podkreślają, że studia filozofii powinny być „bezpłatne”, gdyż zajęcie to jest rzekomo zbyt szczytne, aby podlegało wycenie pieniężnej. Chcą w ten sposób podkreślić wyjątkowość prowadzonego przez siebie zajęcia.
Tak naprawdę jednak nauczanie filozofii to zajęcie jak każde inne. Ludwig von Mises był wobec oderwanych od rzeczywistości rynkowej naukowców wyjątkowo krytyczny: „Filozofowi wydaje się, że zgłębianie zagadnień filozoficznych jest zajęciem tak wzniosłym i szlachetnym, że nie wolno go traktować na równi z jakąkolwiek inną pracą zarobkową. Profesor czuje się dotknięty tym, że za swoje filozofowanie otrzymuje wynagrodzenie; za obraźliwe uważa przypuszczenie, że zarabia pieniądze jak rzemieślnik czy wyrobnik. Sprawy finansowe są dla niego zbyt przyziemne; filozof badający doniosłe zagadnienia prawdy i absolutnych wiecznych wartości nie powinien zaprzątać sobie głowy problemami ekonomicznymi” - pisał urodzony we Lwowie ekonomista.
Szkoła Platona – Akademia – stała się oficjalną uczelnią filozoficzną, która dzięki wsparciu państwa przetrwała wiele stuleci. Z kolei dzieła sofistów najczęściej niszczono (m.in. za sprawą Platona i jego uczniów, którzy nie znosili konkurencji) lub lekceważono. Tak stało się m.in. z pismami Protagorasa, które podburzeni Ateńczycy spalili na stosie w centrum miasta.
Oficjalni filozofowie utrzymywani przez państwo są zatem programowymi przeciwnikami wolności, gdyż gdyby urynkowić ich własną dziedzinę, straciliby wszystkie honory oraz źródło utrzymania. Na uniwersyteckie sale wykładowe nie wpuszcza się myślicieli libertariańskich, gdyż ich przesłanie podkopuje sens istnienia samego państwowego uniwersytetu. Największe honory przypadają za to głosicielom najbardziej niedorzecznych teorii, jak choćby współcześnie postmodernistom, czy też neomarksistom.
Choć Protagoras i Gorgiasz dokonali wiele, aby sofiści zyskali miano wichrzycieli, którzy za duże pieniądze są w stanie udowodnić, że kwadrat jest okrągły, wielu sofistów przedstawiało niezwykle ciekawe koncepcje. To właśnie sofiści jako pierwsi przełamali autokratyczny model społeczeństw greckich państw-miast podkreślając, że żaden człowiek nie rodzi się z „naturalną” predyspozycją do rządzenia innymi (szczególnie ta idea musiała zaboleć Platona). Nikt inny jak właśnie sofiści po raz pierwszy zdemaskowali prawo (tj. prawo stanowione przez państwo) jako narzędzie krępowania silnych i dobrych przez kiepskich i słabych. A jeśli dołączymy do tego osiągnięcia w dziedzinie teorii edukacji, wówczas okaże się, że sofiści byli postaciami negatywnymi przede wszystkim w opinii Platona.
Sofiści nie zaginęli wraz z Gorgiaszem, Antyfontem, czy Hippiaszem, lecz funkcjonują do dziś. Obok zniesmaczonych ideą wolnego rynku profesorów państwowych uczelni działa całe mnóstwo ludzi posiadających ogromną wiedzę, lecz lekceważonych i zbywanych jako obskuranci ze względu na funkcjonowanie poza podatkowym krwiobiegiem. Ich przemyślenia i teorie nigdy nie zyskają powszechnego uznania, gdyż przed nazwiskiem brakuje im tytułu prof. czy też dr hab. Państwowa akademia czasami na drodze wielkiego wyjątku jest w stanie dopuścić, aby do panteonu mędrców dołączył ktoś spoza swojego zaklętego światka, lecz są to bardzo rzadkie przypadki.
Wielu spośród największych libertariańskich myślicieli w historii funkcjonowało właśnie tak, jak greccy sofiści: nauczali za pieniądze, z dala od oficjalnych instytucji państwa. Im także przyprawiono etykiety wichrzycieli oraz obskurantów, choć tak naprawdę to oni przyczyniali się do prawdziwego rozwoju świata idei. Nie inaczej jest też dzisiaj: najwięcej ciekawego do powiedzenia mają najczęściej ci, których można znaleźć jedynie na rozmaitych blogach, rzadko odwiedzanych witrynach internetowych lub też pismach o skromnym obiegu.
Najbardziej wymowną ilustracją schematu, w jakim funkcjonuje uprawiana za podatki filozofia są opinie świata nauki na temat Murraya Rothbarda. Zadałem sobie trud i sprawdziłem, co na temat jego teorii sądzą filozofowie oraz ekonomiści z państwowych uczelni w Polsce i na całym świecie. Lista zarzutów, jakie się mu stawia jest równie długa, co absurdalna: postulowanie materializmu, hipertrofii wolności, chęć zrealizowania utopijnego raju na ziemi, oddawanie wolnemu rynkowi religijnej czci, amoralizm, ekonomizm, wolterianizm i antyklerykalizm oraz przypisywanie sobie wszechwiedzy na temat przyszłości. Autorów tych zarzutów nie przytoczę dla dobra ich samych. Powyższe zarzuty pokazują wyraźnie, że stosunek świata państwowych naukowców do myślicieli niezależnych oparty jest na tym samym uprzedzeniu, które żywił niegdyś Platon. Gdyby dzieła Murraya Rothbarda uległy nagle zniszczeniu i musielibyśmy zrekonstruować jego poglądy na podstawie relacji państwowych filozofów, moglibyśmy odnieść wrażenie, że ich autorem musiał być nihilista, choć w rzeczywistości był nim wspaniały obrońca wolności oraz rzecznik absolutnie obowiązujących praw moralnych.
Gdyby usługi filozoficzne podlegały swobodnej konkurencji, mielibyśmy do czynienia ze wspaniałym rozkwitem umysłowym. Świat zdominowali jednak współcześni Platonowie, którzy wynoszą się ponad tych, którzy pragną bardziej uczciwego świata. Tworzą górnolotnie brzmiące teorie, których jedynym celem jest tak naprawdę zachowanie własnej pozycji oraz zapewnienie sobie dochodów przy pomocy państwa. Oby wreszcie nastała epoka sofistów.

niedziela, 23 września 2012

Rodzina Murraya Rothbarda w Polsce

W miniony czwartek w Poznaniu na spotkaniu gościł Marcin Chmielowski, nasz czołowy polski libertarianin. W swoim referacie wspomniał o dobrze znanym fakcie, że Murray Rothbard pochodził z Polski oraz że na Mazowszu wciąż żyją ludzie z nazwiskiem Rothbard. Postanowiłem sprawdzić to przy pomocy portalu moikrewni.pl.
Poniżej trzy mapy stanowiące dowód na to, że polscy krewni Rothbarda wciąż żyją. Ich nazwiska trochę się zmieniły, ale tylko nieznacznie. Najwięcej z nich mieszka w powiecie sochaczewskim oraz warszawskim, choć osoby o nazwisku Rotbart zawędrowały nawet w okolice Szczecina, Wrocławia, czy też Gliwic.



poniedziałek, 21 maja 2012

Mapa Polski pobożnych socjalistów i bezbożnych socjalistów


Od czasu zdominowania polskiej sceny politycznej przez PO-PiS w mediach usilnie forsowany jest obraz geograficznego podziału kraju na dwie strefy poparcia. „Młodzi, wykształceni, z wielkich miast” głosują rzekomo na PO, a wychowywana przez księży ludność wsi i miasteczek stanowi elektorat PiS. Niektórzy proponują nawet, aby podzielić kraj na strefę „dwóch prędkości”.
Poza oczywistym zignorowaniem poparcia dla pozostałych partii i środowisk, podział ten należy uznać za instrumentalny i pomijający wiele decydujących czynników. Najczęściej tłumaczy się go w najbardziej żenujący sposób - przez próbę uzasadnienia, że „postęp” cywilizacyjno-demokratyczny rozlewa się jak tłuszcz po patelni. Tygodnik „Polityka” przedstawił nawet niedawno zdumiewający wykres, pokazujący jak to zza zachodniej granicy, poprzez Szczecin, Poznań i Wrocław wlewa się stopniowo do Polski pobudzający nurt cywilizacyjny. Biegnie przez Trójmiasto, Łódź do Warszawy, dociera do Krakowa, ale dalej - stop. Tam natrafia na matecznik kołtuństwa i katolickiego wsteczniactwa. Prymitywizm tego schematu niech nam uświadomi chociażby fakt, że bezpośrednio za Odrą nie ma przecież żadnego Zachodu, lecz podtrzymywany przy życiu państwowymi dotacjami socjalistyczny eksperyment, którym jest byłe NRD. Poza tym, wcale nie jest tak, że im bardziej na zachód, tym bardziej „zachodnio”.
Bardzo błędny jest także podział na dwie Polski według klucza dawnych zaborów. Choć granica między regionami poparcia dla PiS i PO wykazuje pewne podobieństwo do granic między zaborami, nadal nie wyjaśnia to, dlaczego w dużych miastach większe poparcie ma PO. Czyżby rzeczywiście racja była po stronie płatnych propagandzistów „Wyborczej” i innych politycznie posłusznych mediów?
Zanim odpowiemy na to pytanie, zwróćmy uwagę na fakt, iż tereny, na których w ostatnich wyborach zwyciężyła PO, stanowią od lat także matecznik poparcia dla SLD. Partia ekskomunistów nie zbiera przecież swoich głosów wśród górali ani na Lubelszczyźnie, lecz w krainie byłych PGR-ów i w obszarach przyległych do wielkich socjalistycznych inwestycji. Oczywiście w promowanym dziś wszędzie podziale na dwie Polski ani słowem nie wspomina się, że tą „lepszą” i „bardziej rozwiniętą” tworzą w sporej mierze obszary wiejskie, które padły ofiarą kolektywizacji. Dla władzy ludowej największymi wrogami nie byli przecież drobni rolnicy z Rzeszowszczyzny, lecz zamożni gospodarze i panowie z Wielkopolski i Pomorza. To właśnie ich zapędzono w kierat, a należącą do nich ziemię wydano pod zarząd PGR-ów. Na ikonie Polski A pojawia się w ten sposób pierwsza rysa.
Zachód Polski tworzą przede wszystkim tzw. Ziemie Odzyskane, które są najczęściej uważane za krainę o świetnej infrastrukturze. I rzeczywiście, sieć kolejowa i drogowa są tam gęstsze niż w innych regionach kraju, miasta mają lepszej jakości transport publiczny, wodociągi, sieć elektryczną czy też zaplecze przemysłowe, pochodzące jeszcze z czasów, gdy zarządzali nimi Niemcy. Wszystkie te czynniki mają pewne znaczenie, lecz są zupełnie drugorzędne w obliczu tego, iż Ziemie Odzyskane stanowiły strefę całkowitej supremacji państwa.
Gdy w 1945 zakończyła się wojna, polscy komuniści mogli zrealizować wreszcie swój nikczemny plan wytworzenia homo sovieticus. Ich ofiarami stała się ludność Polska żyjąca na Kresach, która zdziesiątkowana przez planowe ludobójstwo oraz masowe zsyłki na Sybir, zmuszona była opuścić swoje domy i zamieszkać na nowych terytoriach. Zniszczeni psychicznie, będący świadkami potęgi państwa, ugięli się w większości pod jego presją. Jeśli przyjrzeć się terytorialnemu rozmieszczeniu polskiej wojny o niepodległość, toczonej tuż po drugiej wojnie światowej z radzieckim najeźdźcą, uderzy zapewne fakt, że na Ziemiach Odzyskanych (poza nielicznymi wyjątkami na Warmii i Śląsku) nie toczono niemal żadnych walk. Zbrojny opór wobec komunistów ograniczył się niemal całkowicie do terytoriów, które dziś uważane są za siedzisko katolickiego i radiomaryjnego kołtuństwa.
Przejęcie Ziem Zachodnich i Mazur przez PRL pociągnęło za sobą nie tylko jedną z największych w historii masowych migracji, ale i bezprecedensowy eksperyment władzy na ludziach. Przybywający wagonami na nowe ziemie byli całkowicie zdani na państwo. Poza spontanicznie zajmowanymi gospodarstwami i innymi pojedynczymi budynkami, cała infrastruktura i wszelkie zasoby należały tu niepodzielnie do Lewiatana. Jeżeli własność prywatna i idea wolnego rynku została gdzieś prawdziwie upokorzona, to z pewnością stało się tak na Ziemiach Odzyskanych. Do państwa należało tu wszystko: szkoły, pola, lasy, fabryki, sklepy i, co najważniejsze, nie trzeba było wkładać wysiłku w ich znacjonalizowanie. Jeżeli ktoś chciał na tych terenach pomyślnie funkcjonować, musiał upokorzyć się przed państwem albo zasilić jego szeregi.
Znajdując się w żelaznym uścisku państwa, mieszkańcy „Polski A” stali się wobec władzy najbardziej posłuszni. Stało się tak nie tylko za sprawą niewątpliwego gwałtu dokonanego przy współudziale Armii Czerwonej oraz UB, ale także dzięki ogromnemu awansowi społecznemu, który spotkał wielu kolonizatorów. Zamieszkujący przed wojną drewniane chałupy, które po dziś dzień stoją nawet w centrach wschodnich miast Polski, przesiedleńcy trafili do przestronnych i murowanych domów. Nowej władzy o wiele łatwiej było skłonić do współpracy osoby, które jeszcze niedawno klepały biedę gdzieś w maleńkiej wiosce niż tych, którzy przed wojną mieli swój własny interes, a teraz musieli zaprzestać swojej działalności lub nawet oddać dobytek całego życia nuworyszom.
Swego rodzaju „Ziemiami Odzyskanymi”, jeśli chodzi o zakres władzy państwa, były także wielkie miasta – sypialnie wielkich fabryk, hut i kombinatów oraz biurokratyczne fortece. Na mapie Polski nie brak jest miast, które do dziś niemal w całości żyją z wielkiego zakładu przemysłowego, powstałego jeszcze za PRL, a takich, które stanowią urzędnicze centra dla lokalnych wsi i mniejszych miasteczek jest bez liku. Postępujący po wojnie napływ ludności wiejskiej do miast spowodował, że zwiększyła się jednocześnie liczba ludzi bezpośrednio podległych władzy państwa. Mieszkańcy wsi porzucali swój skromny dobytek, przyjeżdżali do wielkich miast, a tam wszystko, co mieli, dostawali od państwa. Kilkadziesiąt lat premiowania nuworyszów oraz tresowania ludności wedle wymyślonego przez siebie schematu przyniosło wreszcie zamierzony skutek. Wykształciła się Polska A - Polska ludzi posłusznych państwu, świadomych, że tylko we współpracy z nim można osiągnąć w życiu sukces. Miliony rodzin, których państwo wyprowadziło z biedy Kresów, nakarmiło, dało wykształcenie oraz pozycję społeczną dobrze wie, komu okazać posłuszeństwo. Co prawda PO zaczynało jako partia, która w swoich deklaracjach była wolnorynkowa, ale wówczas miało zaledwie kilkanaście procent poparcia. Jej słupki sondażowe wzrosły dopiero wtedy, gdy nastąpiła polaryzacja sceny politycznej według klucza: nowoczesność – zacofanie. Ci, którzy dorobili się dzięki państwu zrozumieli wówczas, że nadszedł czas, aby spłacić dawne długi.
Najbardziej nurtujące jest jednak to, dlaczego Polska B jest tak zdecydowanie etatystyczna. Przecież skoro Lewiatan przez ostatnie sześćdziesiąt pięć lat faworyzował dorobkiewiczów i karierowiczów, dlaczegóż miałby się nagle stać narzędziem w walce o lepsze jutro? Wyjaśnieniem tej sytuacji jest fakt, iż niestety nawet walcząca o niepodległość aż do lat pięćdziesiątych Polska musiała ostatecznie uznać dominację nowego porządku. PRL nie był wcale „najweselszym barakiem w obozie”, lecz bezwzględną walką o ujarzmienie ludności. Poza tym, zakres wolności jaki mieszkańcy byłego zaboru rosyjskiego i austriackiego znali jeszcze sprzed wojny oraz z okresu rozbiorów, nie należał do najszerszych.
Ostatecznie więc stanowiąca zaplecze PiS Polska B pragnie standardów wolności takich, jakie zna sprzed wojny i do jakich dopuszczał wcześniej cesarz lub car. Niezorientowanym w temacie przypomnijmy, że tereny obecnej południowo-wschodniej Polski stanowiły od zawsze obszar masowej emigracji zarobkowej. Synonimem wolności dla elektoratu PiS są więc dziś rządy Piłsudskiego oraz jego etatystyczna polityka. Wolny rynek kojarzy im się z wymysłami ludzi nowego systemu. Nieprzypadkowo polska lewica nazywa siebie liberałami, mimo iż jest skrajnie socjalistyczna. W ten sposób sprawia, że Polska B buduje swój etos obrońców solidarności społecznej na zasadzie przeciwieństwa do „wolnorynkowego” salonu komunistów.
Wyrwanie Polski B z objęć skrajnych socjalistów spod znaku Piłsudskiego, którymi są politycy PiS, byłoby wydarzeniem epokowym. Ale czy doczekamy takich czasów?

PS. Wyjątki od reguły do Białorusini z Puszczy Białowieskiej, którzy od Polaków wolą Sowietów oraz Zagłębie Miedziowe, które od dawna mocno trzyma z PiS.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Swąd dolara unosi się nad światem - nieopublikowana polemika z Pawłem Łepkowskim


[W "Najwyższym Czasie! nr 15-16 (1142-1143) z 07-14-04-2012 ukazała się polemika Pawła Łepkowskiego pt. "Dolar nie jest śmieciem", w której autor odniósł się do mojego wcześniejszego tekstu "Kiedy dolar stanie się śmieciem (dostępnym tutaj). Wysłałem do Redakcji odpowiedź, która niestety nie zmieściła się na łamach, więc zamieszczam ją poniżej]

Najbardziej niefrasobliwa polemika to taka, w której autor ostatecznie przyznaje rację swojemu adwersarzowi. Pomimo butnego porównania mnie do dziennikarza będącego na usługach komunistycznych reżimów, Paweł Łepkowski w swym tekście pt. „Dolar nie jest śmieciem!” (NCz! Nr 15-16) faktycznie sam potwierdził tezy, które rzekomo zwalczał.
Według Łepkowskiego mój tekst („Kiedy dolar stanie się śmieciem?” NCz! Nr 12) był najbardziej antyamerykańskim tekstem, na jaki zdarzyło mu się natknąć. Tak radykalnych tekstów nie można ponoć uświadczyć nawet w Wenezueli ani na Kubie. Kto nie chwali amerykańskiego Lewiatana, ten na pewno jest komunistą albo lewakiem i z całego serca nienawidzi Amerykanom – tak zdaje się myśleć mój polemista.
Swojemu adwersarzowi chciałbym uświadomić, że mój tekst nie był antyamerykański. Przyzna to chyba każda osoba obdarzona dobrą wolą. Mało tego, jak mało kto jestem wielbicielem dorobku cywilizacyjnego kontynentu, który zrodził ideę libertarianizmu. W przeciwieństwie do p. Łepkowskiego dostrzegam jednak ogromną różnicę dzielącą społeczeństwo Ameryki od państwa noszącego nazwę USA. Innymi słowy, jestem ogromnym fanem wolnościowych tradycji obecnych wciąż w społeczeństwie gospodarce Ameryki, lecz jednocześnie uważam, że państwo żerujące na tym społeczeństwie stanowi największe zagrożenie dla ludzkości na świecie.
Tej subtelnej różnicy nie rozumie jednak mój polemista, dla którego jestem totalnym wrogiem wszystkiego, co amerykańskie. Na bazie tego nieporozumienia przydane zostały mi demoniczne cechy wroga amerykańskiej gospodarki oraz wszystkiego, co amerykańskie. Na Boga, na jakiej podstawie?!
Redaktor Łepkowski reprezentuje typowe dla wielu prawicowców utożsamienie państwa z narodem. W tej konstrukcji myślowej dolar wydaje się być kwintesencją amerykańskości, jej największym atutem właśnie dlatego, że jego produkcją zajmuje się amerykańskie państwo. Tymczasem jednak papierowy dolar został narzucony Amerykanom w drodze podstępu i bez ich woli. Świadczy o tym chociażby sama nazwa banku centralnego emitującego zielone banknoty, czyli Rezerwa Federalna. Amerykanie byli tak bardzo przeciwni idei banku centralnego, że gdyby przed 1913 rokiem któryś z polityków powiedział wprost, że chce założyć bank centralny, jego dni byłyby policzone. Słowo „rezerwa” miało wytworzyć wrażenie, że tak naprawdę bankierzy i rząd zakładają pewien mało znaczący urząd, pewnego rodzaju rezerwę. Gdy opinia publiczna dowiedziała się w końcu o prawdziwej roli Fed, na stawienie oporu było już za późno.
Paweł Łepkowski sugeruje w swym tekście, że jestem zwolennikiem tezy głoszącej, że gospodarkę najbardziej napędzają zbrojenia. Pomijając już fakt, że nigdzie takiej tezy nie wypowiedziałem, mój polemista zupełnie nie rozumie znaczenia, jakie miała konferencja w Bretton Woods i ustalony w niej porządek. W pewnym fragmencie swojego artykułu prezentuje nawet tezę jawnie przeczącą podstawowym faktom najnowszej historii twierdząc, że „ani przed, ani po utworzeniu Systemu Rezerwy Federalnej Stany Zjednoczone nie musiały nikomu narzucać rozliczeń międzynarodowych w ich walucie”. Przepraszam, ale wypadałoby zapoznać się przynajmniej z artykułem pt. „Bretton Woods” na Wikipedii.
Zbrojenia dokonywane przez państwa odbywają się zawsze kosztem społeczeństw, gdyż wymagają pobierania podatków. W związku z tym niejako z definicji przyczyniają się do regresu ekonomicznego ludności. Jednakże w przypadku państwa (nie mylić ze społeczeństwem, redaktorze Łepkowski), rzeczy mają się zupełnie inaczej. Państwo jest tym silniejsze, im potężniejszą ma armię. W związku z tym najpotężniejszy na świecie amerykański Lewiatan może przedłużać swoją hegemonię tylko i wyłącznie dzięki wydatkom na zbrojenie. Z kolei wydatki te są możliwe tylko i wyłącznie dzięki zapewnieniu zbytu dla dolara. Każdy bank centralny marzy o tym, by móc drukować swoje banknoty bez ograniczeń, lecz nie każdy chce je przyjmować. Fed ma o tyle ułatwione zadanie, że w razie kłopotów z akceptacją dolarów armia USA jest obecna w ponad 150 krajach świata.
Paweł Łepkowski w pewnym momencie stwierdza nieoczekiwanie, że „Stany Zjednoczone nie potrzebują utrzymywać swojej supremacji gospodarczej za pomocą bomb i czołgów. Ten kraj nadal byłby światową lokomotywą gospodarczą i największą gospodarką planety, nawet gdyby stan jego sił zbrojnych był zerowy”. No właśnie! O taki stan rzeczy walczy m.in. senator Ron Paul, dla którego potęga kraju, w którym żyje to zupełnie co innego niż potęga państwa, którego jarzmo przyszło mu znosić. Takiej Ameryki chciałbym kiedyś doczekać, lecz póki co zbyt wiele czasu marnotrawi właśnie na czołgi i bomby.
Skoro mój polemista dostrzega więc, że armia USA jest całkowicie zbyteczna dla zamożności Amerykanów, to czemu nie dziwią go fakty, które sam przytacza: „Na blisko 1,5 biliona dolarów wydawanych rocznie na całym świecie na zbrojenia połowa przypada na USA”; „W ciągu ostatnich 13 lat wydatki na zbrojenia wzrosły w USA o 114%”. Skoro Amerykanie byliby zamożni nawet bez armii swojego Lewiatana, to po cóż ich Lewiatan pompuje tak wiele pieniędzy w zbrojenia? Sentyment do munduru? A może ekstrawagancja bogaczy?
Odpowiedź jest prosta: do ujarzmienia tak potężnego kraju jakim jest Ameryka państwo Stany Zjednoczone potrzebuje ogromnej siły. Ponadto, w wyniku II wojny światowej oraz ładu ustalonego w Bretton Woods amerykański Lewiatan dokonał niebywałej ekspansji na cały świat. W ten sposób amerykańskie państwo uzależniło się od ciągłych podbojów i wymuszania obiegu dolara na całym świecie.
Nie każdy chce jednak pełnić rolę pionka na szachownicy Waszyngtonu. Co jakiś czas któryś z krajów świata próbuje zerwać zależność od dolara. P. Łepkowski przypisuje mi twierdzenie, że gdyby Wietnam, Korea, Kambodża lub Grenada przestały przyjmować dolary, załamaniu uległaby amerykańska gospodarka. Nie, to nie amerykańska gospodarka uległaby wstrząsowi, lecz amerykański Lewiatan. Amerykańscy politycy właśnie dlatego zabiegają o zapewnienie dolarowi chodliwości, gdyż najbardziej w świecie obawiają się efektu domina. Gdy jakiś kraj stworzy wyłom, w jego ślad pójdą kolejne, a Wujek Sam zamiast kontrolować całą kulę ziemską będzie musiał ograniczyć się do swojego kontynentu. Rozpaczliwa walka o zachowanie imperium dolara nie jest walką o przyszłość kapitalizmu, lecz o o przyszłość amerykańskiej klasy politycznej gnębiącej cały świat.
Redaktor Łepkowski, o czym już wspominałem, przyrównał mnie w swym tekście do dziennikarza socjalistycznego reżimu. W rzeczywistości jednak tekst apologetyczny wobec Imperium Dollarum wyszedł właśnie spod jego pióra. Niczym dziennikarz z National Review, w agresywny sposób broni amerykańskiej polityki interwencyjnej na całym globie. Kto nie zgadza się z supremacją Wujka Sama, ten na pewno jest komunistą albo socjalistycznym szpiegiem. Prawda z definicji leży po stronie amerykańskiego oręża – tak brzmi credo amerykańskich konserwatystów. To smutne, ale to właśnie ludzie o podobnym stylu myślenia, co p. Łepkowski przyczynili się, i wciąż przyczyniają, do upadku wolności na Nowym Kontynencie. I to właśnie do nich najlepiej pasuje określenie: „reżimowy dziennikarz”, gdyż największym reżimem na świecie są Stany Zjednoczone.
Najbardziej zastanawia jednak niezachwiana wiara, jaką p. Łepkowski pokłada w amerykańskiej walucie. Nawet licealiści interesujący się ekonomią wiedzą doskonale, że przez ostatnie 40 lat siła nabywcza dolara zmniejszyła się aż 5-krotnie. Słynny inwestor Jim Rogers od lat głosi wszem i wobec, że „dolar to w dłuższej perspektywie totalna katastrofa”. A o szefie Fed wypowiada się następująco: „Dr Bernanke nie zna się na ekonomii, nie zna się na finansach; on zna się jedynie na drukowaniu pieniędzy”.
Jeśli jednak p. Łepkowski mimo to nadal wierzy w „zielonego”, nie zamierzam mu w tym przeszkadzać. Skoro to tak potężna waluta, niech spienięży cały swój dobytek w dolarach i pozostanie przy nich aż do samego, mizernego końca. Za wojnę w Iranie Wujek Sam swoim żołnierzom jeszcze zapłaci, ale ciekawe ile dolar będzie wart przy następnym konflikcie? Albo inaczej: czy będzie jeszcze w ogóle coś wart?

niedziela, 1 kwietnia 2012

Bezkarnym onanistom mówimy dość! - czyli konserwatyzm.pl i wizja nowej policji obyczajowej

W USA trwa kampania wyborcza. Jednym z kandydatów jest już tradycyjnie Ron Paul, który niestety nie ma szans na pokonanie prawicowców - wielu libertarian pyta: po co znów tracić czas na GOP i robić jej dobry PR? Czy ma to jeszcze sens?
To temat na inną dyskusję, ale warto prześledzić, co o Ronie Paulu piszą polscy pobożni socjaliści. Najczęściej piszą to samo, co "National Review" - że jest ekscentryczny, że marzycielski oraz że chęć wycofania wojsk USA z całego świata to objaw jakiegoś lewackiego pomylenia. Tak pisze "Gazeta Polska", tak pisze "Nasz Dziennik" i mało znany szerszej publiczności portal zamordystów konserwatyzm.pl.
Niejaki Mirosław Salwowski (nie znam go dokładnie, ale po lekturze jego tekstów nie żałuję) poświęcił nawet niedawno czas na wykazanie, że "prawdziwy katolik" na Rona Paula nie powinien w ogóle głosować. Pozornie, uważa publicysta konserwatyzm.pl, Paul może się wydawać postacią głoszącą poglądy spójne z prawicą, ale to nieprawda. Paul odebrał wprawdzie tysiące dzieci jako położnik i sprzeciwia się homoseksualistom, ale nie chce, aby państwo definiowało w konstytucji czym jest małżeństwo (straszne, straszne) oraz sprzeciwia się regulacjom aborcyjnym rządu federalnego (a co ma do tego Waszyngton?).
Rzeczywiście, Paul jest strasznym odszczepieńcem, nie jest prawicowym zamordystą i nie opowiada się za uczynieniem katolicyzmu religią państwową oraz nie chce wszystkiego regulować prawem.
Niepokojąco robi się jednak dopiero wówczas, gdy Salwowski zabiera się do całościowego ukazania, dlaczego libertarianizm jest heretycki i powinien jak najszybciej spłonąć na prawicowym stosie. Jego wynurzenia pochłonęły aż trzy osobne artykuły, w których krok po kroku rzekomo pokazuje, że prawdziwy prawicowy katolik powinien wyrzec się libertarianizmu tak samo jak Szatana.
W pewnym momencie totalniak z konserwatyzm.pl prezentuje taką oto wypowiedź:
" Z pewnością w naszym kręgu kulturowym prawodawstwo chyba już wszystkich krajów zniosło karalność wielu niemoralnych czynów, których istota nie polega na naruszaniu wolności innych dorosłych osób. Tak też od dziesięcioleci legalne są: homoseksualizm, nierząd, cudzołóstwo, prostytucja, pornografia, onanizm, orgie seksualne."
A więc tak! Onanizm i orgie seksualne trzeba zwalczać prawnie!! 
Policja powinna utworzyć specjalne komórki ds. zwalczania onanizmu i surowo karać obywateli. Skrytym onanistom mówi stanowcze nie!

wtorek, 28 lutego 2012

Fronda doi podatnika

Luty to tradycyjnie miesiąc ogłoszenia wyników państwowych dotacji dla czasopism i dotacji. W zeszłym roku zarządzający całym przedsięwzięciem Instytut Literacki w Krakowie obciął prawicowym pismom dotację, na co prawicowi celebryci odpowiedzieli listem otwartym w obronie wolności słowa (a jakże!). Igor Janke zaprotestował u ministra Zdrojewskiego i ostatecznie podatkowe ochłapy trafiły nie tylko w ręce "Tygodnika Powszechnego", "Więzi", "Znaku", "Lampy", "Midraszu" i tym podobnych pism, ale także do pobożnych socjalistów.
W tym roku kilka milionów złotych trafiło przede wszystkim do rozmaitych lewicowych pism w stylu "Krytyka Polityczna", ale sporo obłowiła się także "Fronda" Tomasza Terlikowskiego. Oto lista projektów, na które pobożni socjaliści z "Frondy" wzięli w 2012 kasę podatnika:

  • "Spór o Rymkiewicza", red. Grzegorz Górny - 40 000.00zł;
  • K. Chesterton, "Obrona wiary" (wybór eseistyki) - 40 000.00zł;
  • Maciej Iłowiecki "Pilnowanie strażników" 40 000.00zł;
  • "Inna twarz Brzozowskiego", red. Maciej Urbanowski (wybór publicystyki) - 20 000.00zł;
  • "Rozmowy z kompozytorami" (tytuł roboczy), red. Joanna Lichocka;
  • Marek i Wojciech Wareccy, "Pożeracze mózgów";
  • Wyd. w latach 2012-2014, 12 n-rów kwart. FRONDA w formie papierowej i elektroniczne.
  Teraz już wiemy, czego w 2012 roku nie kupować...

Swoją drogą, "Fronda" wydoiła z państwowej kasy niewiele mniej niż "Krytyka polityczna". "KP" wydaje dzieła Brzozowskiego, a "Fronda" książkę o innej twarzy Brzozowskiego. Za cały ten pseudo-spór zapłacimy wszyscy kilkadziesiąt tysięcy złotych.Oprócz "Frondy" kasę dostało też "Christianitas", Fundacja Republikańska, "Czterdziesty i cztery" oraz Fundacja Świętego Mikołaja.
Jedno jest pewne - w najbliższych miesiącach czeka nas prawdziwy zalew literatury spod znaku pobożnego socjalizmu.


poniedziałek, 6 lutego 2012

A priori sprawiedliwości. Libertariańska teoria prawa.

Dziś odpuścimy trochę pobożnym socjalistom i poświęcimy wpis reklamie.
Parę dni temu ukazał się mój e-book pt. "A priori sprawiedliwości. Libertariańska teoria prawa."
Najtaniej można ją kupić tu: 
Ze wszech miar polecam Wam ją jako efekt mojej wielomiesięcznej pracy i przemyśleń. Szczerze mówiąc, książki tego rodzaju nie było dotychczas ani po polsku ani po angielsku. Wiele osób pisało o prawie fragmentarycznie, ale nikt nie zebrał tego "do kupy" tak jak ja. Nawet Hoppe i Rothbard (ten drugi napisał "Etykę wolności" jeszcze przed przybyciem Hoppego i brak w niej teorii argumentacji).
Jeżeli się z nią nie zgadzacie - piszcie do mnie: jwozinski@gmail.com.
Bardzo jestem ciekaw Waszej opinii o niej.