Niedługo
nakładem Instytutu Misesa ukazać ma się książka Deirdre McCloskey pt. Bourgeois Dignity. Ponieważ książka ta
dotyczy bezpośrednio głównej tezy mojej najnowszej książki pt. Dzieje kapitalizmu, postanowiłem już
teraz, wyprzedzająco, odnieść się do jej zawartości. Czynię tak m.in. dlatego,
że pojawiły się sądy polemiczne wobec moich właśnie w oparciu o tezy McCloskey.
Chciałbym tym samym ustosunkować się do kilku sformułowanych już zarzutów.
Nie ukrywam, że informację o wydaniu
Bourgeois Dignity przyjąłem z pewnym rozczarowaniem. Przypomnijmy, że decyzję podjęli gremialnie sympatycy polskiego
Instytutu Misesa w otwartym głosowaniu. Każda z książek-kandydatów do
przetłumaczenia otrzymała własne dossier, a pozycja McCloskey już wtedy
wydawała mi się niezwykle naiwna w swej wymowie, dlatego z sympatii do
Instytutu odradzałem jej wydanie.
Kierowałem się także faktem, że
każdemu badaczowi i sympatykowi myśli Murraya Rothbarda nazwisko McCloskey
kojarzy się zdecydowanie negatywnie. W 1988 roku w „Quarterly Journal of
Austrian Economics” ukazała się bowiem recenzja The Rhetoric of Economics Donalda McCloskeya, w której
najsłynniejszy libertarianin w historii przeprowadził gruntowną krytykę
narzędzi naukowych i filozoficznych proponowanych przez autora. Moim zdaniem
tekst Rothbarda (Hermeneutyczna
inwazja na filozofię i ekonomię)
to jeden z jego lepszych tekstów, stanowiący swego rodzaju manifest
filozoficznego „twardego kręgosłupa” i przywiązania do filozoficznego realizmu.
Błędy McCloskeya stanowiły tak naprawdę punkt wyjścia do o wiele szerszych
rozważań na kluczowe tematy dotyczące klasycznych zagadnień teorii poznania i
nie tylko.
Rzecz jasna, chybiona praca
McCloskeya sprzed kilku dekad, nie może unieważniać na starcie wszystkich jego
kolejnych prac, lecz głoszenie określonych tez pociąga za sobą określone
konsekwencje. Jedną z takich konsekwencji była moja podejrzliwość wobec autora,
który przy pomocy skrajnego filozoficznego relatywizmu podjął się próby
wyjaśnienia tego, dlaczego Zachód dokonał wielkiego, cywilizacyjnego skoku.
Niestety, po lekturze Bourgeois Dignity ze
smutkiem stwierdzam, że moje najgorsze obawy się potwierdziły.
Nim przejdę do omówienia wszystkich
moich zastrzeżeń chciałbym tylko wyrazić ubolewanie, że Instytut Misesa przedstawił
do wyboru pacę McCloskey, która na dobrą sprawę nie ma nic wspólnego z
austriacką szkołą ekonomii. Rzecz jasna, odpowiedzialność za wybór Bourgeois Dignity a nie innych lektur
spoczywa na sympatykach wolnościowego think tanku, lecz ci mieli prawo wierzyć
w to, że przedstawiono im do wyboru pozycję z szeroko rozumianego nurtu „austriackiego”.
Na przetłumaczenie oczekują wciąż kluczowe pozycje, m.in. samego Rothbarda,
lecz pierwszeństwo uzyskują pozycje, w których trudno doszukać się choćby krzty
podobieństwa w zakresie metododologicznym do tego, co proponował Ludwig von
Mises. Staranne i precyzyjne sformułowania Misesa oraz „narracja” i „gadka”
McCloskeya to dwa zupełnie różne światy, których nie da się pogodzić. Mises czy
Rothbard nigdy nie pozwoliliby sobie na wypowiadanie stwierdzeń w rodzaju „ekonomia dzieje się między
ludzkimi uszami” (s. 8), czy też, że „to, co wiemy, nie jest ani subiektywne,
ani obiektywne, lecz kobiektywne” (s. 44).
Deirdre McCloskey (czyli nowa
tożsamość Donalda McCloskeya) jest przekonana o tym, że żyjemy w nowym,
wspaniałym świecie. Na pierwszych stronach książki przytacza badania, które
pokazały, że ok. 1800 roku gospodarka światowa stała na poziomie Bangladeszu, a
przeciętny człowiek musiał się utrzymywać za 3 dolary dziennie, za co mógł
sobie kupić „kilka funtów ziemniaków, troszę mleka” itd. (s. 1). Przywołując
przykład Bangladeszu, McCloskey sprytnie uzyskała efekt nędzy i beznadziei,
które większość osób kojarzy z azjatyckim państwem. Wielokrotnie powtarza później
twierdzenie, że przed 1800 rokiem „typowe życie było nędzne, ograniczone,
analfabetyczne, chore i krótkie” (s. 19). Autorka wspomina wprawdzie, że
niektórym „panom i biskupom” żyło się lepiej, lecz ogólnie rzecz biorąc
przeciętny człowiek żył niczym nędzarz znad Zatoki Bengalskiej.
A obecnie? Obecnie mamy coraz więcej
wszystkiego: „samochodów, komputerów, tolerancji [podkr. własne],
antybiotyków, mrożonej pizzy, centralnego ogrzewania (...)” (s. 6). Umiejętność
czytania oraz długość życia są na rekordowo wysokim poziomie, „wolności jest
coraz więcej”, a „niewolnictwo zanika” (s. 2). Co prawda McCloskey
błyskawicznie przyznaje, że na świecie żyje wciąż 27 mln niewolników, ale
ogólnie rzecz biorąc każe nam wierzyć w to, że jeszcze nigdy nie było tak
dobrze.
Ocena tego „jak jest dobrze” to w
gruncie rzeczy ocena subiektywna, dlatego ciężko jest wejść z McCloskey w
jakąkolwiek polemikę w tym zakresie. Skoro według niej tolerancji przybywa nam
nieustannie tak samo jak samochodów i mrożonej pizzy, wypada tylko pozazdrościć dobrego samopoczucia.
Jednakże zrównanie świata sprzed 1800 roku z Bangladeszem jest już zwyczajną
manipulacją. Bangladesz to wszak konkretne państwo z konkretną przeszłością
oraz czynnikami, które sprawiły, że dziś życie wygląda tam właśnie tak, a nie
inaczej. Z kolei przed 1800 rokiem świat składał się z kilkuset państw, w
których obowiązywały różne rozwiązania instytucjonalne, przynoszące różnorakie
skutki. Wizja świata sprzed „Wielkiego Faktu” (jak McCloskey określa wielki
skok cywilizacyjny osiągnięty w wyniku rewolucji przemysłowej) to niestety
wizja propagandowa stworzona przez ideologów Oświecenia. Świadczy o tym
chociażby nieodzowne odwołanie do „bogatych biskupów” oraz bogactwa i „chwały”
bazyliki św. Piotra.
Dyskusje na temat tego, gdzie komu
żyje się lepiej, są zawsze z gruntu skazane na porażkę, gdyż nie ma żadnej
obiektywnej miary pozwalającej porównywać rozmaite konfiguracje
instytucjonalno-społeczne; ta ocena jest zawsze zrelatywizowana do jednostki.
Problem stwarza jednak sama McCloskey, gdyż jej praca stanowi jedną wielką pochwałę
życia współczesnego, na dodatek w oparciu o niektóre dane statystyczne i
liczbowe, jak choćby wspomniane 3 dolary dziennie zrównujące wszystkich z
Bangladeszem. Największe zastrzeżenia budzi jednak argumentacja wyjaśniająca
przyczyny „Wielkiego Faktu”.
Otóż, zdaniem McCloskey, podstawowa
różnicą, czynnikiem, który wyrwał ludzkość z bangladeskiej nędzy była... zmiana
narracji (lub też, jak kto woli, gadki lub rozmowy). Jak na zwolennika
hermeneutycznego paradygmatu w filozofii przystało, autorka Bourgeois Dignity skupia uwagę przede
wszystkim na tym, jak społeczeństwo odnosiło się do burżuazji, czyli klasy
społecznej obejmującej handlarzy, rzemieślników, kupców, odkrywców i
przedsiębiorców. Zdaniem McCloskey ok. 1700 roku w Amsterdamie i Londynie dokonała
się wielka zmiana w zakresie języka stosowanego w odniesieniu do burżuazji, co
wkrótce doprowadziło do wielkiego skoku cywilizacyjnego i nastania
nowoczesności (s. 397). Nowe pokolenia szlachty w krajach basenu Morza
Północnego miały zerwać z arystokratyczną pogardą wobec burżuazji i same
zaangażować się w działalność gospodarczą typową dla niej, doprowadzając do
wielkich zmian w zakresie języka, a także społecznego stosunku wobec tejże
klasy społecznej (s. 387).
McCloskey wypadałoby w tym miejscu
uświadomić, że ok. 1700 roku być może zmieniła się „gadka” i „narracja”, lecz
doszło również do kolosalnej zmiany instytucjonalnej i politycznej. Otóż w
wyniku Chwalebnej Rewolucji Wilhelm III Orański przejął władzę w Anglii oraz
doprowadził do powołania do życia Banku Anglii w 1694 roku. W ten sposób
finansowy know-how światowego centrum finansowego, jakim był Amsterdam, zawitał
do metropolii nad Tamizą, a wraz z nim kapitał tamtejszych kupców. Anglicy w
ciągu kilkunastu lat przejęli kluczowe rozwiązania instytucjonalne i prawne,
dzięki czemu udało im się stworzyć potężny i nowatorski system redystrybucji
dochodów, którego centrum dowodzenia był właśnie wspomniany bank. Co
szczególnie istotne, włodarze Banku Anglii jako pierwsi wpadli na demoniczny
pomysł, aby zyski ze sztucznie wywoływanej inflacji przeznaczać na rozwój
gospodarki. Tym czymś, co stało się ok. 1700 roku, Wielkim Faktem – jak by to
powiedziała McCloskey, było więc skierowanie strumienia zysków z psucia
pieniądza ku giełdzie. Do tej pory monarchowie i książęta przeznaczali zyski z
nieuczciwego i sztucznego zwiększania podaży pieniądza na cele prywatne lub
wojny. Wielką innowacją Anglików (wątpliwej moralności) było zaś to, iż dodruk
pieniądza posłużył im przede wszystkim do napompowania rynku obligacji, który z
kolei umożliwił zaistnienie niezwykle zróżnicowanego rynku spółek giełdowych, a
następnie rozbudowanego sektora bankowego z siecią banków komercyjnych.
Ostatecznie rzecz biorąc zyski z całego procederu i tak zasiliły przede
wszystkim kieszenie establishmentu, lecz po drodze pozwoliły zwiększyć moce
przerobowe gospodarki.
Rzecz jasna, Anglikom nie udałoby
się nigdy wprowadzić w życie tego właśnie procederu, gdyby nie okoliczności
natury militarnej i politycznej. We Francji John Law równie umiejętnie
„wpompował” inflacyjne zyski w swoją Kompanię Missisippi – teoretycznie mógł
więc osiągnąć sukces podobny do tego, który stał się udziałem Anglików. Otóż
wielką różnicę uczyniło to, że zawarłszy ze sobą sojusz, Anglia i Niderlandy
posiadały najlepszą flotę wojenną na świecie oraz kontrolowały najbardziej konkurencyjny
obszar kolonialny. Kompania Mississippi Johna Lawa była zaś potęga tylko na
papierze. Dzięki temu Londyn stał się światową stolicą handlu, a związany z
każdą stucznie wywoływaną inflacją efekt Cantillona mógł zadziałać w ten
magiczny sposób, iż „świeże” funty dostawali zawsze Anglicy i ich gospodarka, a
te nieco bardziej „czerstwe” trafiały do rąk obcokrajowców, którzy w kluczowe
towary i surowce musieli zaopatrywać się u angielskich kupców. Schemat ten
oczywiście dojrzewał stopniowo i nie był w pełni gotowy już w 1700 roku, lecz w
XIX wieku właśnie tak przedstawiała się sytuacja. Tyle o „Wielkim Fakcie” –
więcej Czytelnik znajdzie w Dziejach
kapitalizmu.
McCloskey stosunkowo wiele miejsca
poświęca rozważaniom dotyczącym przyczyn, dla których w innych konfiguracjach „Wielki
Fakt” się nie dokonał. Porusza m.in. przypadek Imperium Habsburgów i jego
ogromnych zasobów srebra i złota (s. 154), całkowicie pomijając kluczowy fakt,
iż w państwie tym nie istniał żaden bank emisyjny o monopolistycznych
uprawnieniach oraz że zyski z przywozu złota i srebra były w sporej mierze
konsumowane przez monarchę i jego dwór, nie zasilając giełdy czy też
jakichkolwiek konkretnych branż gospodarki.
Według McCloskey „Wielkiego Faktu”
nie wyjaśnia także innowacyjność, choć Chińczycy byli niezwykle innowacyjni
wiele wieków przed Zachodem (s. 102). Oczywiście, Chińczycy nie dokonali nigdy
rewolucji przemysłowej, ponieważ nie mieli Banku Anglii, nie kontrolowali nigdy
centrum światowego handlu, nie podbili czwartej części świata, nie kontrolowali
militarnie większości lądów ani też nie posiadali tak rozbudowanego jak w
Anglii instrumentarium finansowego typowego dla kapitalizmu państwowego –
proste i logiczne, choć takiego wyjaśnienia próżno szukać u McCloskey.
Wydaje się jednak, że autorka Bourgeis Dignity podskórnie zdaje sobie
sprawę z prawdziwych przyczyn „Wielkiego Faktu”, gdyż w pewnym momencie stwierdza:
„Nie można zbudować fabryki przy pomocy banknotów ani też wykopać kanału przy
pomocy świadectwa akcyjnego. Potrzebne są cegły, taczki oraz (..)
wykwalifikowani ludzie (...). Samo finansowanie lub własność nie wyjaśniają
sedna sprawy, w przeciwnym razie Kościół Katolicki w 1300 roku (...) stworzyłby
społeczeństwo industrialne” (s.155). Pomijając już fakt, że u McCloskey Kościół
pojawia się po raz kolejny w raczej mało przychylnym kontekście (co świadczy o
dość tendencyjnym postrzeganiu dziejów), warto zauważyć, że autorka jest bardzo
niekonsekwentna w wygłaszanych tezach. Otóż wcześniej przekonywała, iż
praprzyczyną rewolucji przemysłowej była zmiana narracji, zaś w przytoczonym
fragmencie wyraźnie sugeruje, iż motorem napędowym wielkich zmian była obfitość
materiałów oraz liczna populacja. Po drugie, McCloskey wydaje się nie rozumieć,
jak wielką moc posiadają wspomniane banknoty i świadectwa akcyjne, jeśli tylko
są wsparte państwowymi regulacjami oraz jak potężny środek oddziaływania
stanowią, gdy ich interesów chroni najpotężniejsza armia na świecie,
kontrolująca w szczytowym momencie nawet 25% powierzchni świata.
McCloskey czyni w pewnym momencie
swojej „narracji” niespodziewaną uwagę, iż gospodarka rynkowa mogła istnieć
nawet w świecie jaskiniowców (s. 16), w czym zbliża się mocno to tez głoszonych
przeze mnie w Dziejach kapitalizmu.
Na tym jednak punkty wspólne się kończą, gdyż np. polityczne rozdrobnienie
stanowi dla niej wątpliwą korzyść. Zdaniem McCloskey, w czasach gdy Europa była
podzielona na setki małych państw, istniały wprawdzie warunki sprzyjające
„wolnej przedsiębiorczości”, lecz jednocześnie taki model sprzyjał nieustannym
wojnom (s. 109). Autorka Bourgeis Dignity
zdaje się zapominać o tym, że najbardziej brutalne i obfitujące w ofiary
wojny miały miejsce od czasów epoki Oświecenia, gdy miejsce małych państewek
zajęły wielkie imperia (ten aspekt opisałem dokładniej w mojej drugiej książce
pt. To nie musi być państwowe). Nieprzekonanym
polecam zadać sobie pytanie: czy współcześnie wielkie i brutalne wojny prowadzą
ze sobą kraje w rodzaju San Marino, Estonii, Malediwów i Barbadosu, czy może
raczej takie państwa, jak Stany Zjednoczone, Rosja i Turcja?
Jednym z najbardziej niewygodnych przypadków
dla wszystkich zwolenników „Wielkiego Faktu” i jego nieskalanej charakterystyki
pozostaje niezmiennie niewolnictwo. To wszak dość kłopotliwe, że ten sam kraj,
który prześcignął wszystkie pozostałe w zakresie technologicznym i finansowym,
był jednocześnie liderem w zakresie zniewalania innych, nie wspominając
oczywiście o tłumieniu buntów, czy też o podbojach. McCloskey próbuje
usprawiedliwić swoich bohaterów w klasyczny sposób, wskazując m.in. na to, że
niewolnictwo nie było szczególnie opłacalne, a zyski w sektorze korzystającym z
pracy niewolników nie przewyższały tych, które można było osiągnąć w innych
sektorach (s. 229). Jednocześnie przytacza fałszywą informację, jakoby
produkowany przez czarnoskórych niewolników cukier nie był wcale taki ważny dla
brytyjskiej gospodarki (s 230). W rzeczywistości, o czym wspominam w mojej
książce, w latach 1650-1820 cukier był najczęściej sprowadzanym towarem
kolonialnym, a karaibskie kolonie cukrowe były jeszcze w XVIII wieku bardziej
dochodowe niż kolonie północnoamerykańskie. I skoro niewolnictwo było tak
nieopłacalne, to dlaczego europejskie imperia toczyły tak zażarte konflikty o
dostęp do niewolniczej siły roboczej?
McCloskey, omawiając kwestię
niewolnictwa, wygłasza kuriozalne twierdzenia, którymi w istocie sama podważa
swoje własne tezy. Według niej przeciętny Anglik nie zyskał na niewolnictwie
praktycznie nic, a korzyści mogli czerpać co najwyżej osobnicy w stylu Cecila
Rhodesa (s. 236). Bingo! Na tym właśnie polegał kapitalizm imperialny (na tym
polega ostatecznie każde państwo), że niektóre jednostki wykorzystują całą
resztę podatników do własnych korzyści. Brytyjskie imperium zdobyło potęgę
właśnie w ten sposób, iż najbardziej energiczne jednostki posłużyły się
państwem w dziele światowej ekspansji swoich paraprywatnych przedsięwzięć.
Zainteresowanych tematem odsyłam ponownie do Dziejów kapitalizmu, w których można przeczytać o tym, kim były
osoby, które odnosiły największe materialne korzyści z istnienia brytyjskiego
imperium kolonialnego. Imperium Brytyjskie jako takie mogło nawet dopłacać do
swoich kolonii – najważniejsze było to, że niektóre osoby zbijały na koloniach
fortunę. Śmieszy więc stwierdzenie McCloskey, że PKB Zjednoczonego Królestwa
wzrósł najmocniej w ciągu dekady po utracie Indii (s. 156) – „Wielki Fakt”
dokonał się przecież niemal dwa wieki wcześniej. McCloskey argumentuje, że
obecnie PKB Zjednoczonego Królestwa jest większe niż kiedykolwiek wcześniej, choć
państwo to nie posiada już kolonii (s.238). To prawda, lecz autorka całkowicie
pomija fakt, iż Brytyjczycy przez prawie dwa wieki dominowali nad światem i
właśnie wówczas awansowali do światowej „pierwszej ligi” w zakresie bogactwa, a
także całkowicie abstrahuje od obecnego układ sił na międzynarodowej scenie
politycznej. Od II wojny światowej globalnym hegemonem świata finansów są Stany
Zjednoczone, a najbogatszymi i najzamożniejszymi państwami świata są ich bliscy
polityczni sojusznicy (rzecz jasna, Amerykanom rośnie konkurencja w postaci
BRICS, lecz to już temat na osobną dyskusję, choć kraje kwestionujące
amerykańską władzę nie mają zbyt wielkiego PKB per capita). Od ponad dwóch wieków brytyjskie i amerykańskie elity
finansowo-korporacyjne ściśle ze sobą współpracują, a brytyjskie wojska, choć
opuściły własne kolonie, regularnie biorą udział w wojnach prowadzonych przez
amerykańskie imperium. Brytyjczycy po upadku własnego imperium znaleźli więc
nowy sposób na gromadzenie bogactwa: polityczny sojusz z USA, które mają
ogromny wpływ na to, gdzie i jak płynie strumień pieniędzy.
Podążając wyznaczoną przez siebie
ścieżką rozumowania, McCloskey stawia coraz bardziej absurdalne tezy. Tak
dzieje się właśnie m.in. przy okazji omawiania przez nią przyczyn bogactwa Hongkongu
i chińskiego Shenzhen, które jeszcze stosunkowo niedawno były małymi, rybackimi
wioskami. Co, zdaniem McCloskey, uczyniło te miejsca bogatymi? Przede
wszystkim... zmiana retoryki (!). Milionerów przestano wsadzać do więzień i
zaczęto ich podziwiać, zaczęto „mówić pozytywnie” o innowacjach oraz
zaprzestano regulacji rynku (s. 397). Choć ostatniemu ze wspomnianych czynników
można przyznać spore znaczenie, wyjaśnienia McCloskey są całkowicie komiczne. Tajemnica
bogactwa Hongkongu nie polegała bynajmniej na zmianie „narracji” wobec
bogatych, lecz na tym, że Brytyjczycy zakupili ten maleńki kawałek Chin na
potrzeby handlu opium, aby następnie uczynić z niego azjatyckie centrum swojego
kolonialnego, imperialnego handlu. Pomogło również to, że Chińczycy przez pół
wieku „bawili się” w komunizm i dopiero w latach 80. pomyśleli o tym, że
przecież sami mogą założyć Shenzhen, w którym na mocy państwowych przywilejów
pozwolono na „zabawę” w kapitalizm. W typowy dla siebie sposób McCloskey pisze,
że w Shenzhen nie obyło się bez „paskudnego uganiania się za zyskiem przez
partyjnych urzędników i ich przyjaciół”, lecz mimo to każe nam wierzyć w to, że
kluczowa była zmiana narracji. Oczywiście, zmiana narracji przez władzę była w
przypadku Hongkongu i Shenzhen kluczowa, ale tylko dlatego, że za słowami
(narracją) władz stały potężne argumenty w postaci sprawowanej władzy. Tak samo
było zresztą ok. 1700 roku w Anglii.
A skoro już o „narracji” czy też o „gadce”
mowa, to sugerowałbym, aby McCloskey została doradcą ds. wzbogacenia w krajach
rozwijających się. Jestem ciekaw reakcji miejscowych, gdyby usłyszeli jej
argumenty, że jeśli chcą się bogacić, muszą zmienić narrację i wypowiadać się
ciepło na temat innowacji.
Wszystko to jednak kłóci się z innym
stwierdzeniem McCloskey, iż fabryki nie da się zbudować przy pomocy banknotów,
lecz cegieł i taczek. Skąd jednak kraje rozwijające się mają wziąć cegły i
taczki, skoro obecny światowy system finansowy stanowi wielki schemat
redystrybucyjny, w ramach którego cegły i taczki są zawsze bardziej obfite w
USA i Zjednoczonym Królestwie?
Prawdziwym szczytem enigmatyczności
tez głoszonych przez McCloskey jest jednak zaproponowany przez nią nietypowy
model funkcji produktu narodowego. Przyjmuje on następujący kształt: Q = I(D,
B, R) * F(K, sL), gdzie I to funkcja innowacyjności, D to godność (szacunek)
wobec innowatorów, B wolność innowatorów, R to zysk z innowacji, F funkcja
produkcji, K fizyczny kapitał i ziemia, L praca, a s to współczynnik edukacji i
umiejętności. W tym niezwykle ciekawym wzorze brakuje jedynie współczynnika
narracji N, a może raczej funkcji gadki T (od ang. talk). Nie wspominając już o tym, że podane czynniki nie są w żaden
sposób mierzalne, zatem tworzenie tego typu modeli nie wnosi niczego wartościowego
do nauki.
Niefortunność pracy McCloskey polega
przede wszystkim na tym, że omawiając kolejne wątki i przedstawiając racje
przeciwne jej własnym tezom, autorka tak naprawdę dostarcza o wiele lepsze
wyjaśnienia poszczególnych tez od tych, które sama zaproponowała. Jest tak
chociażby w momencie, gdy McCloskey przytacza definicję kapitalizmu Josepha
Schumpetera. Schumpeter, jako teoretyk innowacji, miał jej posłużyć jako punkt
odniesienia w dyskusji, pokazujący, że sama innowacyjność nie przyczyniła się
do rewolucji przemysłowej. Nieopatrznie zaś dostarczył najlepszego wyjaśnienia
dla całej rewolucji przemysłowej i tzw. Wielkiego Faktu. Jak pisze McCloskey,
zdaniem Schumpetera powinniśmy poszukiwać początków kapitalizmu w elementach
kreacji kredytu, czyli bankowości rezerw cząstkowych. Dokładnie! Właśnie ten
czynnik, tak bardzo lekceważony przez narrację McCloskey, należy uznać za
kluczowy w zakresie wyjaśnienia przyczyn „Wielkiego Faktu”.
Niejako uprzedzając wszelkie
zastrzeżenia, pragnę po raz kolejny wyjaśnić, że w swojej pracy nie poddałem
krytyce kapitalizmu jako takiego, lecz jedynie jego wynaturzenie w postaci kapitalizmu
państwowego. Jako libertarianin i zwolennik rozwiązań wolnorynkowych jestem
szczerze oddany zasadom wolności, lecz narracja takich osób, jak McCloskey, nie
stanowi moim zdaniem apologii wolnego rynku, lecz kapitalizmu państwowego.
Świadczą o tym chociażby wypowiedzi autorki Bourgeois
Dignity, w których wychwala pod niebiosa wątpliwej reputacji inwestora
Warrena Buffeta (s. 167).
Nie przeczę, że rewolucja
przemysłowa i ogromny skok cywilizacyjny, który dokonał się za sprawą
brytyjskiego imperium, spowodowały wielką obfitość dóbr, jednakże skupianie się
na samej obfitości (tak, jak to czyni McCloskey), przyczynia się do całkowitego
pomijania szeregu innych, niezwykle istotnych czynników. Rewolucja przemysłowa
dokonała się przy pomocy sił państwowych, a jak uczył Fryderyk Bastiat każde
działanie państwa oprócz tego, co widać, mieści w sobie także to, czego nie
widać. Obecnie widzimy materialne efekty rewolucji technologicznej i
bezprecedensową podaż przedmiotów. To, czego nie widzimy, to świat, który mógłby
się rozwijać o wiele bardziej harmonijnie niż przez ostanie wieki, świat z
mniejszą ilością ludzkiej krzywdy, z mniejszą liczbą wojen i kryzysów. W
świecie zdominowanym przez kapitalizm państwowy teoretyk oddany ideom wolności
powinien bardzo mocno skupiać się właśnie na „tym, czego nie widać”. McCloskey
zaś stworzyła hymn pochwalny „tego, co widać”.
Szczerze wierzę w to, że wydanie Bourgeois Dignity będzie jedynie
epizodem wydawniczym. Do wydania pozostało bowiem jeszcze mnóstwo wartościowych
pozycji. Pozycji, które napisano w duchu Ludwiga von Misesa czy też Murraya
Rothbarda.